Artykuły

A gdzie artystka?

"Kobro" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reż. Iwony Siekierzyńskiej w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Joanna Targoń, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Z "Kobro" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk i Iwony Siekierzyńskiej można się dowiedzieć, że artystka z biedy - a także w wyniku skomplikowanego związku z Władysławem Strzemińskim - porąbała swoje rzeźby i napaliła nimi pod kuchnią, aby ugotować zupę dla córki. Ale o tym, co to za rzeźby, na czym polegała ich niezwykłość i awangardowość, niewiele się dowiadujemy. Ani autorka, ani reżyserka nie uznały problemów twórczości za ciekawe - przynajmniej na scenie, bo w publikowanych w listopadowym numerze miesięcznika "Dialog" rozmowach mówią o nich z zapałem i znajomością rzeczy.

Katarzyna Kobro i Władysław Strzemiński w łódzkim spektaklu nie istnieją właściwie jako artyści. Czegoś się o ich twórczości dowiadujemy, ale tak skrótowo, że te informacje brzmią jak hasła w Wikipedii. Owszem, sceniczna Katarzyna Kobro mówi o swoich rzeźbach suprematycznych: zaginionych, zrekonstruowanych, znajdujących się w paryskiej kolekcji, ale czy objaśnia, co to suprematyzm? Nie - najwyraźniej autorka uznała, że widzowie albo wszystko na ten temat wiedzą, albo natychmiast po spektaklu ruszą do internetu i książek. W Łodzi mogą ruszyć też do Muzeum Sztuki. I to byłby słuszny wybór, bo na wyświetlanych w pewnym momencie na ścianach bladych zdjęciach rzeźb Kobro wyglądają one jak zabawki, a nie prace artystyczne.

Sztuka, która była - jak słyszymy ze sceny - istotą życia Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego, jest w tym przedstawieniu mało istotnym dodatkiem do znacznie bardziej autorkę interesujących relacji rodzinnych. Ale dlaczego? Czyżby pokazanie Katarzyny Kobro pracującej nad rzeźbami w sposób matematyczny, wyliczającej ich proporcje według ciągu Fibonacciego (te informacje czerpię z rozmów w "Dialogu"), było mniej interesujące niż sprawa spalenia tych rzeźb pod kuchenką? Skoro twórczość jest mniej ciekawa niż życie artysty, po co obierać za temat artystów właśnie?

No nic, trudno. Musimy przyjąć na wiarę ważność i awangardowość sztuki Kobro i Strzemińskiego. Sikorska-Miszczuk wybrała ich życie. Ale nie napisała sztuki biograficznej, z której widz mógłby się czegoś dowiedzieć o mało do dziś w gruncie rzeczy znanych artystach. Zapragnęła dotrzeć do Kobro i Strzemińskiego poprzez ich córkę Nikę, odkryć splątany węzeł rodzinnych uczuć i traum. O tym, że będziemy poruszać się w sferze myśli, uczuć, podświadomości, informuje już scenografia: dwie białe ściany schodzące się w głębi pod ostrym kątem, w ścianach drzwi bez klamek, kilka prostych białych ławek. Istotnie, choć Nika (Joanna Król) mówi na początku spektaklu, że to Urząd Wojewódzki, a ona przyszła po dokument pozostawiony tam kiedyś przez jej rodziców, szybko okazuje się, że to nie realny urząd, ale Urząd, bardzo symboliczny i kafkowski. Trzeba czekać, pokoju numer trzydzieści nie ma, w dodatku razem z Niką czeka prosty chłopina (Krzysztof Pyziak) z reklamówką, cierpiący na nieokreśloną dolegliwość, z której ma go wyleczyć pewien prawosławny pracujący w Urzędzie. Chłopina, nazwany w programie PP (Polski petent) ma być zapewne ostoją zwyczajności i zdrowego rozsądku, z którymi konfrontuje się Nika, ale nie bardzo to wychodzi: PP jest nastrojony na tę samą wysoką nutę autoanalizy w symbolicznej sytuacji co Nika. Gdy pojawia się urzędnik zwany Batiuszką, okazuje się kimś w rodzaju guru: bosy, w luźnej orientalnej koszuli i czapeczce. Po porcji przerzucania się napuszonymi mądrościami ("ci, którzy szukają światła, muszą wejść w ciemność") i dialogach, z których płyną skąpe informacje o powodach cierpienia Niki, Batiuszka funduje nam i bohaterce krótki kurs biografii jej rodziców.

Pojawiają się Kobro (Monika Buchowiec) i Strzemiński (Przemysław Dąbrowski), a raczej urzędnicy, którzy tak wczytali się w ich biografię, że się z nimi poniekąd zidentyfikowali. Ale ta skomplikowana konstrukcja szybko zmierza do dość prostego rozwiązania: wysłuchujemy monologów Kobro i Strzemińskiego, z których dowiadujemy się podstawowych faktów z biografii artystów. Kwestia miłości-nienawiści (której rezultatem było rozstanie i walka o córkę, która ostatecznie znalazła się w Domu Dziecka) oczywiście zostaje poruszona - to tu należy szukać przyczyn cierpienia Niki - ale dość skrótowo i pobieżnie. Równie pobieżnie poruszona zostaje sprawa rynku sztuki (artysta za życia jest biedny, a gdy już umrze, nie sprawia kłopotów i można jego dzieła sprzedawać za miliony dolarów).

Iwona Siekierzyńska wystawiła tekst starannie, ale bez polotu i śmiałości. Nie pokłóciła się z autorką, przyjęła jej dzieło z dobrodziejstwem inwentarza, traktując z szacunkiem te strzępy życiorysów (wynika z nich, że lepiej nie być artystą, a żoną artysty i artystką to już w żadnym razie) wrzucone w dość pretensjonalną sytuację Urzędu. Ani analiza stanu ducha Niki Strzemińskiej nie jest przeprowadzona ciekawie, ani nie dowiadujemy się o Kobro i Strzemińskim niczego więcej ponad to, czego nie dowiedzielibyśmy się z ambitniejszego kolorowego czasopisma.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji