Artykuły

Puszkin, nudny klasyk?

Krytycy warszawscy zdążyli już pochwalić niedawnego "Borysa Godunowa" w Teatrze Polskim. I to jak! Dawno już nie wypisano tylu serdecznych pochwał pod adresem naszej pierwszej sceny. Czytam i szczerze się raduję: duża staranność w dykcji i mówieniu wiersza, sprawne i szybkie następstwo bardzo licznych scen przy ciągłej zmienności dekoracji i to dość pokaźnych, wielka siła i ekspresja pięknego altu Niny Andrycz, postura, głos i habitus Władysława Hańczy, wdzięk i naturalność Michała Pawlickiego, piękno scenografii Otto Axera, która stwarza nastrój ponury i pełen wschodniego okrucieństw?, a zarazem jest urzekająca w swym malarskim uroku... Wprawdzie sam dosyć się wynudziłem tym pracowicie zmontowanym spektaklem, ale uczciwie przyznaję: to, co chwalono, istotnie zasługuje na pochwałę. Chwalono teatr Szletyńskiego. Bardzo mało interesował mnie teatr Szletyńskiego, nawet w tak obiecującym wydaniu. Było coś ważniejszego: nikt się nie śmiał upomnieć o teatr Puszkina.

Teatr Puszkina? Nie ma teatru Puszkina. Jest nudny klasyk, z którym nie wiadomo, co zrobić na scenie, złe przedstawienia, o których jedynie z szacunku dla historii literatury wypisuje się poczciwe i banalne pochwały, jest opinia profesorska głosząca - słyszałem w latach uniwersyteckich - że poeta ten jako dramatopisarz nie jest specjalnie interesujący, i że "Borys Godunow" - piękny, choć młodzieńczo nierówny dramat do czytania - do teatru raczej w ogóle się nie nadaje. Najwyżej do opery. Z muzyką Musorgskiego i głosami Szaliapina albo Ładysza, które uczynią nareszcie strawnymi owe długie tyrady i monologi, dialogi i chóry. Opinia na ten temat nie bardzo jak widać zmieniła się od roku 1826, kiedy powiedziane zostało po raz pierwszy: "Sztuka ta w żadnym wypadku nie nadaje się na scenę." Podpisał się pod tym hrabia Benkendorf. Pamiętacie państwo - szef żandarmerii i naczelnik III oddziału. Osoba bądź co bądź kompetentna, o dobrze wykształconym słuchu literackim.

Nie ma teatru Puszkina. Są jakieś tam mrzonki autora o rewolucji w teatrze, nieśmiałe przebąkiwanie Puszkina o tym, że sztuka dramatyczna narodziła się na placu publicznym, że duch wieku wymaga również przemian na scenie dramatycznej, jest wiara naiwna garstki ludzi teatru, że w "Borysie Godunowie" jest nie tylko materiał na skomplikowane libretto operowe - ale czy ktoś to brał kiedyś poważnie?

Nie tylko żandarmi chcieli widzieć w Puszkinie librecistę operowego. Benkendorf został złożony do grobu, i okazało się, że "Borys Godunow" wpuszczony wreszcie do teatru nie chce jakoś nikomu wychodzić na scenie. Duch wieku - w którego wierzył poeta - nie doprowadził jednak do przemian na scenie dramatycznej. Dotrzeć do Puszkina bez pośrednictwa głuchych na teatr uczonych komentatorów, bez pomocy machiny operowej i bez nudy śmiertelnej na widowni udało się - prawie - tylko raz. Meyerhold - jeden z niewielu, którzy rozumieli, o jaki tu teatr idzie, i jeden z tych, którzy nie zdążyli przedstawienia doprowadzić do końca - zerwał jak Iwan IV swoim aktorom teatralne brody bojarskie, każąc im grać zadyszanych od jazdy konnej rycerzy toczących boje pałacowe o tron carski, do których chcą nadaremnie wciągnąć przerażony lud, groźnie "trwający w milczeniu". Poczciwy klasyk stal się po raz pierwszy fascynującym teatralnie autorem, "lepszym od Szekspira". Okazało się, że istnieje jednak teatr Puszkina, że trzeba tylko dla jego odkrycia trochę staranniej pozaglądać do tekstu, który był wszystkim wprawdzie doskonale znany, ale który niewielu umiało czytać. Monolog okazał się gotową sceną dramatyczną, martwa litera wypełniła się działaniem scenicznym, Borys Godunow został uczłowieczony i pokomplikowany wewnętrznie, fałszywy Dymitr stał się kuzynem szekspirowskiego Ryszarda III. Nad gestem ludu nie trzeba się już było namyślać. Rozszyfrowane zostały po prostu wskazówki inscenizacyjne zawarte w owych "nudnych ariach operowych bez muzyki".

Szletyński po namyśle te brody bojarskie z powrotem podoklejał. Przeżył typowe brechtowskie "onieśmielenie wobec klasyczności". "Na starych obrazach osadza się z roku na rok więcej kurzu, a pilni kopiści kopiują je mniej lub bardziej sprawnie wraz z wielowiekowymi warstwami kurzu". Obłożył się mądrymi książkami, zadbał o sprawne i szybkie następstwo kolejnych scen, z Puszkina wziął słowo, wymieszał je z komentarzami profesorskimi. Literki się zgadzały, zgasł Puszkin i jego teatr. Nie bardzo wiem, na przykład, skąd wziął się w spektaklu warszawskim piękny, pełen wdzięku łże-Dymitr Pawlickiego, który "wzrostu jest małego, pierś szeroka, jedna ręka krótsza od drugiej, oczy niebieskie, włosy ryże, na gębie brodawka, na czole druga..." - jak przeczytał zdumionej widowni ze sceny Warłaam. To znaczy wiem, skąd. Z opery, do której Puszkin napisał rozwlekle libretto. I która została ku ogólnej radości bardzo pięknie w Teatrze Polskim wystawiona.

Nie ma teatru Puszkina. Proszę mi nie mieć za złe, że nudziłem się na tym skądinąd nader sprawnym przedstawieniu. Łatwiej skopiować operę niż robić teatr z niczego, czyli z onieśmielającego reżysera tekstu autorskiego. Rozumiem tę głęboko ludzką cechę: łatwiejsze rozwiązania są bardziej lubiane i chętnie stosowane. Ale cenię Teatr Polski. Dlatego czekałem tu na to, na co miałem prawo przy ulicy Karasia, czekać. Na teatr Puszkina, który - wyobraźmy to sobie - przestaje być nudnym klasykiem. W którego uwierzyli już nawet krytycy warszawscy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji