Artykuły

Zburzyć spokój w stolicy

Chcą popsuć błogi nastrój na scenie i na widowni. Warszawski Teatr Powszechny wystawia jednocześnie nowe spektakle - Mai Kleczewskiej i Radosława Rychcika. I zadaje to samo pytanie: czy wszystko jest na sprzedaż? - pisze Dawid Karpiuk w Newsweeku.

Cała Belgia żyła tą historią. W styczniu 1999 r. para młodych ludzi melduje się w pokoju hotelowym w Aalst, niedużym mieście położonym dwadzieścia parę kilometrów od Brukseli. W sercu sytej, bezpiecznej i zadowolonej z siebie starej Europy. Gazety napiszą potem, że kobieta była w dzieciństwie gwałcona przez ojca, a mężczyzna wychował się w domu dziecka i dorastał wśród przestępców. Że byli narkomanami, a sąsiedzi od dawna podejrzewali, że to się źle skończy. Coś trzeba było napisać, bo Maggie i Luc wprowadzili się do pokoju hotelowego z dwójką dzieci. Trzymiesięczną córkę udusili poduszką, siedmioletniego syna zabili nożyczkami. Belgijskie media miesiącami nie mówiły o niczym innym. Parę lat później dramaturg Pol Heyvaert przeniósł tę historię do teatru. W "Aalst" padają te same pytania, którymi ekscytowały się media: Jak do tego doszło? Kto zawinił? Czy można było temu zapobiec? Czy można to usprawiedliwić?

- Nas to w ogóle nie interesuje - mówi reżyser Radosław Rychcik, opierając się na fotelu w Cafe Kulturalna w Warszawie. Zmierzwione włosy do ramion, na lewym przedramieniu wytatuowany napis: "Will I Die?". - W Hollywood mówi się: "Sell the story", "sprzedaj historię". "Aalst" to jest historia do sprzedania. Wszystko jest na sprzedaż.

1.

- Po co w ogóle robi się teatr? - pyta Maja Kleczewska, siadając na opustoszałej scenie Teatru Powszechnego. Przed chwilą skończyła się próba "Szczurów" [na zdjęciu], spektaklu, nad którym przez ostatnie kilka miesięcy pracowała wspólnie z Łukaszem Chotkowskim. - Chyba nie po to, żeby było miło?

Akcję "Szczurów", dramatu niemieckiego noblisty Gerharta Hauptmanna z 1911 r., przenieśli w polskie, a konkretnie warszawskie realia. Chodzi o Warszawę (a raczej warszawkę) siedzącą w modnych kawiarniach, dokarmioną i rozleniwioną.

- Po co robi się teatr? - powtarza Kleczewska. - Spektalde reklamuje się jak mydło czy szampon, bo jest wolny rynek. Nie ma przestrzeni na eksperymenty, nie ma na nie pieniędzy. Jest podejrzenie, że być może nie ma nawet widowni. Widzimy ten zalew wesołych plakatów, które obiecują trochę śmiechu, trochę seksu, dobre samopoczucie. Za 160 złotych. Większość teatrów w Warszawie za tym idzie. To jeszcze jest sztuka?

Polina, bohaterka "Szczurów", jest ciężarną ukraińską sprzątaczką pracującą u Polaków. Warszawscy celebryci pędzą za kolejnymi modami, w tym sezonie wyjątkowo chętnie solidaryzują się z Ukrainą. Ale Poliną gardzą. - Krzyczy się: "Wolna Ukraina", robi się zbiórki, projekty, poklepuje się tych Ukraińców po plecach i mówi: "No, my mamy demokrację, my wam pomożemy". A pod tym kryje się pogarda - mówi Łukasz Chotkowski. - Dla nas najważniejsze, że to już nie my jeździmy sprzątać do Niemiec, teraz niech do nas przyjeżdża motłoch.

W tekście "Szczurów" pojawia się fragment głośnej kłótni Michała Żebrowskiego z dramaturgiem Pawłem Demirskim na antenie TVN24. - Zrobiliśmy z tego monolog - opowiada Kleczewska. - To jak Żebrowski mówi, że jest beneficjentem przemian po 1989 r. Bo ciężko pracował, bo zagrał Skrzetuskiego, Kordiana i ma gospodarstwo na Podhalu. W tym jest podtekst, że ci, którzy nie mają tego gospodarstwa i tego prywatnego teatru, to są jakieś lenie patentowane. Ludzie, którzy nie pracowali, więc nie mają. Ci, którym się powiodło, osiągnęli bardzo szczególny status - z jakiegoś powodu czują się odpowiedzialni za społeczeństwo i wyższości owym tonem sprzedają nam wszystkim know--how, jak dobrze żyć.

- To jest symptomatyczne dla ludzi, którzy osiągnęli sukces ekonomiczny - dodaje Chotkowski. - Oni są wszędzie: na Pudełkach, w kolorowych pismach, pouczą nas o Bogu, o sztuce, o tym, co dobre i co niedobre, gdzie pojechać na wakacje i jakich wyborów życiowych dokonać. Jakim wartościom być wiernym, a jakim nie. I tak z tych kolorowych okładek karcą społeczeństwo, które się nie postarało.

2.

- Opowiadanie historii to jest biznes - mówi Radosław Rychcik. - Każde przedstawienie należy sprzedać. Nasza kultura ciągle się wobec tego dystansuje, z fałszywym pietyzmem próbuje udawać, że jest inaczej. Dla mnie od samego początku hasło "Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem" było absolutną bzdurą.

Rychcik, rocznik 1981, zaczynał jako asystent Krystiana Lupy, pracował przy jego głośnym spektaklu "Factory 2", inspirowanym twórczością Warhola. Debiutował "Formą przetrwalnikową", przedstawieniem opartym na blogu polskiej lekarki próbującej ułożyć sobie życie w Wielkiej Brytanii. Ostatnio odniósł duży sukces z "Dziadami" które przeniósł w świat popkultury z jej bohaterami - Marilyn Monroe, Johnem Kennedym, bliźniaczkami z "Lśnienia" i cheerleaderkami z amerykańskich filmów dla nastolatków. Teraz pracuje nad "Utalentowanym panem Ripleyem", na podstawie znanego filmu z Mattem Damonem, opartego na powieści Patricii Highsmith.

Zafascynowany Ameryką Rychcik próbuje przenosić hollywoodzki sposób opowiadania historii do teatru. To dlatego para dzieciobójców z "Aalst" ma u niego więcej wspólnego z bohaterami "Urodzonych morderców" czy "Bonnie and Clyde" niż ze swoimi pierwowzorami odsiadującymi dożywotnie wyroki więzienia. - Ważne było odróżnienie tej pani od historii Medei - mówi Rychcik, potwierdzając, że chce, by jego spektakl wchodził w dyskusję z tekstami kultury. - Oni byli razem do końca. To ich dziwnie połączyło, pisali do siebie listy w więzieniu, wzięli tam ślub. Chcemy sportretować tę parę, dać jej władzę.

Belgowie przeżywali to kilkanaście lat temu, my - całkiem niedawno. Czym innym była historia nieszczęsnej Madzi i jej matki, która stała się gwiazdą tabloidów? Fakt, że była oskarżona o zabicie własnego dziecka, umykał wielomilionowej publiczności śledzącej losy swojej nowej bohaterki z kolorowych stron.

- To są bohaterowie spektaklu, historii, a nie prawdziwych wydarzeń - mówi Rychcik. - W momencie, w którym to wydarzenie stało się spektaklem, rządzi się prawami kultury.

3.

Kleczewska i Chotkowski pracują razem od czasu "Fedry", którą w 2006 r. wystawili w Teatrze Narodowym. Po latach spędzonych m.in. w Bydgoszczy i Opolu wrócili do Warszawy. Na miejscu zastali to samo środowisko, trochę bardziej rozleniwione, marzące o świętym spokoju i lepszych pieniądzach.

- Przyjrzeliśmy się marzeniom różnych ludzi, także naszych znajomych, artystów - opowiada Kleczewska. - Przerażające, jak strasznie wszyscy chcą się wzbogacać. Wydawało nam się, że artyści mają inaczej. A im się marzy mieszkanie na strzeżonym osiedlu, super samochód, basen. Ja rozumiem, że ktoś gra w serialu, zasuwa po dwanaście godzin dziennie i ma ten basen. Ale za pracą w teatrze nie idą pieniądze. Marzenia o basenie i teatr nie idą razem.

- To jest bardzo dobry moment, żeby sztuka znów zaczęła walczyć - dodaje Chotkowski. - Żeby ludzie związani z lewicą, ludzie kultury zapytali, dlaczego daje się 16 milionów na Świątynię Opatrzności, a kulturę się tnie, ile wlezie. Żebyśmy zaczęli walczyć z coraz bardziej konserwatywną władzą. Zaczęli się aktywizować. Jakby Pasolini chciał zrobić dziś w Polsce "120 dni Sodomy", nawet by to nie przeszło przez PISF. A co w tej sytuacji robi młoda lewica, ludzie związani z kulturą? Zapalą papieroska, usiądą w Planie B i powiedzą: "O Jezus Maria, jak jest źle!" A potem wrócą do kawiarnianych rozmówek.

Kleczewska wspomina niedawną awanturę o spektakl "Golgota Picnic" Rodrigo Garcii. Z powodu protestów prawicy odwołano wystawienie spektaklu na poznańskiej Malcie, pod teatrami, w których odbywały się czytania tekstu sztuki, dochodziło do zamieszek. - Czy można robić teraz teatr, opowiadać jakąś historię, udając, że kultura się nic trzęsie w posadach? - pyta. - Po raz pierwszy od lat jest faktyczne zagrożenie. Presja ekonomiczna polega na tym, że urzędy obcinają dotacje dla wszystkich instytucji kultury, z roku na rok coraz bardziej, te instytucje już w zeszłym roku funkcjonowały na granicy. To jest jak tortura podtapiania. Ten, kto przetrwa dłużej i będzie posłuszny - przeżyje. Powstaje lista pytań, których nie wypada zadawać. Na przykład: dlaczego teatr rozrywkowy dostaje pieniądze tak samo jak teatr nierozrywkowy? Teatr staje się przestrzenią dobrego samopoczucia. Myśmy dwa lata temu mówili, że teatr nie może być towarem. Bo jeśli nim będzie, to będzie chciał się podobać. A jak będzie chciał się podobać, to przestanie mówić prawdę.

- Zadaliśmy sobie pytanie: czy Grzegorzewski mógłby dziś pracować w Warszawie? - mówi Chotkowski. - Dlaczego Krystian Lupa nie robi tu już spektakli? Ludzie teatru są w ciągłym strachu: żeby ich dyrektor nie wyrzucił, żeby udzielić wywiadu, dostać propozycję. W warszawskich teatrach wszyscy walczą o przetrwanie według recepty: milej, łagodniej i z gwiazdą. Przez lata jeździliśmy po Polsce, pracowaliśmy w Bydgoszczy, w Opolu. W końcu zjechaliśmy do Warszawy, usiedliśmy w tych domach i zaczęliśmy się bać. Żeby coś z siebie wykrzesać, żeby się, cholera, nie zmienić w beneticjentów przemian.

4.

Co łączy "Szczury" Kleczewskiej i Chotkowskiego z "Aalst" Rychcika? Każdy tu coś sprzedaje. Bohaterowie "Szczurów" handlują wizerunkiem, w "Aalst" - intymnością, szokowaniem, przekraczaniem granic. W jednym i drugim przypadku kupującym jest żądna wrażeń publiczność.

Spektakl Kleczewskiej i Chotkowskiego pokazuje dysfunkcyjny świat wielkomiejskich celebrytów, Rychcik opowiada historię morderców, którzy stali się celebrytami. Bo mordercy mają to coś, czego tak łaknie popkultura. Przy kawiarnianych stolikach przerobiono już wszystkie towarzyskie intrygi, wszystkie środowiskowe skandale łóżkowe. Dzieciobójcy są ostatnią nadzieją, tak jak Mickey i Mallory Knox stali się ostatnią nadzieją żyjącej z przemocy telewizji w "Urodzonych mordercach" Olivera Stone'a.

- W wielu środowiskach teatr ma wizerunek sztuki przyprószonej kurzem, miejsca, w którym nie ma życia, w którym zostały już tylko szkolne lektury - mówi Paweł Sztarbowski, zastępca Pawła Łysaka, dyrektora Teatru Powszechnego. - Chcemy zaprosić te środowiska, pokazać im, że tu jest życie. W Warszawie brakuje teatru ideowego, teatru, który odważnie wchodziłby w intelektualne spory, proponując nowe tematy i estetykę.

Łysak i Sztarbowski pracowali razem w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, tworząc tam jeden z ważniejszych ośrodków teatralnych w Polsce. W Powszechnym trafili na nowy grunt. - Zastaliśmy teatr, o którym wiele osób zapomniało, że w ogóle istnieje - opowiada Sztarbowski. - Frekwencja była na poziomie 54 proc. Jeszcze w latach 90. to był teatr gwiazd, grali tu Gajos, Zapasiewicz, Janda, Szczepkowska. Potem nie było na niego pomysłu. Miał być rozrywkowy czy odważny? Poszukujący czy zachowawczy? Konkurencja na rynku rozrywki jest ogromna, 90 proc. warszawskich teatrów się nią zajmuje. W większości z nich zapomniano, że teatr może dawać do myślenia. Wizerunek warszawskiego teatru jest kształtowany przez instytucje prywatne, rozrywkowe. Tymczasem przed teatrami publicznymi, a jest ich w Warszawie około dwudziestu, stoi o wiele ważniejsze zadanie.

Jakie? Zgodne z nowym hasłem Teatru Powszechnego - być "teatrem, który się wtrąca". Zadawać niewygodne pytania, odbierać poczucie leniwego samozadowolenia "beneficjentom" i publiczności. Bo przecież "Szczury" i "Aalst" biorą na cel nas wszystkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji