Artykuły

Poza kurtyną iluzji

"Szalbierz" w reż. Gábora Máté w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Zaskakujące jest, jak mało Polacy wiedzą o Bogusławskim. Twórca "Krakowiaków i Górali" był barwną osobowością, poza tym jego zasługi dla polskiej kultury są niepodważalne. Od razu trzeba sprostować pewną nieścisłość - Bogusławski nosił miano "ojca sceny narodowej", chociaż to nie on założył Teatr Narodowy. Jednak to właśnie dzięki niemu warszawska scena wyniesiona została do rangi poważnej instytucji.

Węgier György Spiró ma z kolei wielkie zasługi w popularyzacji postaci Bogusławskiego. A już przynajmniej wśród kręgów kulturalnych. Jego słynna powieść "Iksowie" pokazywała uwikłane relacje polityki i teatru. Pisarz przybliżył zamieszanie wokół głośnych "Klingsbergów", pokazał kulisy działalności tytułowego Towarzystwa. Zakazane w PRL-u dzieło ukazało się na polskim rynku zaledwie dwa lata temu. Warto zapoznać się z opasłym tomem, który komunistyczna cenzura oskarżyła (niesłusznie) o "antypolonizm".

Na deskach stołecznego Dramatycznego miała swoją premierę inscenizacja "Szalbierza". Dramat podejmuje wątek przyjazdu Bogusławskiego do Wilna na gościnny występ w lokalnym teatrze. Sztuka jest wariacją na temat pobytu lidera Teatru Narodowego na wschodzie. Sam Spiró przyznał, że dokonał wielu przekłamań: Bogusławski nigdy nie tłumaczył "Tartuffe'a", nie istniał w 1817 roku zakaz grania "Krakowiaków", sam autor grał zresztą Bardosa w jednym z wileńskich spektakli. Ale celem "Szalbierza" nie jest dokumentacja wydarzeń ani wyłożenie faktów.

Gábor Máté nie dokonuje w tekście wielu zmian. Skraca go jedynie i zamienia postać Psarskiego na Chodźkę. Nie ma w warszawskim przedstawieniu efektownych trików teatralnych, reżyser zdaje się na aktorów. Na pierwszy plan wysuwa się Mistrz. Witold Dębicki jest oczywiście klasą samą dla siebie. Kreuje postać starego wygi, który nawet nie udaje jakiegokolwiek poczucia powołania. Od dyrektora żąda trzech tysięcy, w końcu tani nie jest. W negocjacjach Bogusławski jest chłodny i nieustępliwy. Zasługą Dębickiego jest dodanie do swojej sylwetki charakterystycznej gestyki. Gdy liczy otrzymane pieniądze, cały zespół zamiera na chwilę. Można powiedzieć, że Bogusławski był aktorem zarówno sceny, jak i życia. Mistrz zachowuje się kokieteryjnie wobec Hrehorowiczówny, by po chwili odrzucić zaloty Kamińskiej. Dębicki raz bywa pełen elegancji, raz zwyczajnie złośliwy, gdy komentuje sposób pracy Każyńskiego. Solidna, dopracowana rola.

Ale "Szalbierz" jest przede wszystkim opowieścią o prowincji. W przedstawieniu kilka razy podkreśla się, gdzie ma miejsce akcja . Wilno jawi się jako miasto ponure, pozbawione widoków na przyszłość. Ta nieco przerysowana wizja odbija się w postawie ukazanego w sztuce zespołu. A nie jest ona chwalebna - mamy do czynienia z takim małym "polskim piekiełkiem", którego mieszkańcy wzajemnie siebie nie znoszą. Kamińska (Agnieszka Warchulska) stara się uwieść Bogusławskiego, żeby móc wyjechać do Warszawy. Młody Damse (Bartosz Waga) ma ambicje grania samego Orgona. Podlizuje się Mistrzowi, choć nie widział żadnego spektaklu z jego udziałem. Pijaczyna Skibiński (Mariusz Drężek) jest przynajmniej szczery w porównaniu z innymi. Jak sam stwierdza: "Nie ma iluzji!", co kojarzyć się może ze słynnymi słowami Aleksandra II ("Żadnych złudzeń, panowie"). Uwidacznia się brak dyscypliny i jedności zespołu. Dyrektor Każyński (Sławomir Grzymkowski) wymaga od swoich aktorów jedynie odklepania tekstu. Z tego powodu grający podchodzą do swojego zadania całkowicie bez zapału. Nawet ich zachwyt po pojawieniu się Bogusławskiego zanika, ledwo Mistrz wyjdzie do innego pokoju. Obrazu kulturalnej prowincji dopełnia Gubernator (Maciej Wyczański), człowiek , który jest swoistym carem swojego dystryktu. Lokalny krytyk Chodźko (Piotr Siwkiewicz) recenzję ma gotową już przed premierą (to notabene jeden z wątków rozwinięty w "Iksach"). Taka wizja peryferii może budzić skojarzenia z mniejszymi ośrodkami teatralnymi w Polsce, gdzie wszystko kręci się wokół lokalnej elitki. Skutkuje to szablonowością prezentowanych przedstawień. Nie wiem, czy taka asocjacja była zamierzona przez Máté. Wszyscy jednak dobrze znamy kulturalne realia średnich miast, miasteczek i wsi

Bogusławski zastaje ludzi pozbawionych motywacji, którzy sami niczego od siebie nie wymagają. Mistrz pokazuje im, jak zadawać pytania tekstowi. Świetna jest sekwencja, w której "ojciec sceny narodowej" pokazuje Tartuffe'a jako romantycznego kochanka. Wyznanie miłosne świętoszka powoduje zachwyt Kamińskiej grającej Elwirę. Bogusławski uświadamia aktorom, że nie rozumieją tekstu mimo jego pamięciowej znajomości. W pewnym momencie gra zespołu zaczyna nabierać ciężaru, a na pustej scenie zaczyna się coś dziać. Jajcarz Rogowski (Andrzej Blumenfeld) porzuci maskę zgrywusa i zacznie doszukiwać się w swoim Orgonie nutki tragizmu. Zgrany ansambl nie będzie istniał bez wzajemnej szczerości, dlatego równolegle do eksplozji twórczej inwencji dołączy wyrzut wzajemnych pretensji. I nie pomoże nieudolna reżyseria Każyńskiego, który potrafi jedynie ustawiać aktorów w nienaturalnych pozycjach. No, umie jeszcze lizać buty Gubernatorowi, by otrzymać oczekiwaną dotację. W ogóle wątek relacji władza-teatr jest w "Szalbierzu" liźnięty dość pobieżnie, ale wynika to już z konstrukcji tekstu.

Poza ukazaniem mentalności kulturalnej prowincji, warszawski "Szalbierz" podejmuje jeszcze wątek moralności aktorów. Mimo zrobienia twórczego fermentu przeważa koncepcja Każyńskiego. Pokaz "Tartuffe'a" odbywa się w kostiumach, przy nadekspresyjnej grze i nienaturalnej gestyce. Bogusławski rozgrywa własne przedstawienie - pozbywa się Rybaka grającego Strażnika. Swój końcowy monolog wypowiada w stronę loży Gubernatora. Pozornie jest on wiernopoddańczy. Dla zespołu wygląda, jakby miał ratować przedstawienie. Jedynie Gubernator i publiczność rozumieją ironiczny wydźwięk słów Mistrza. Wydawać by się mogło, że Bogusławski ustawia zakończenie pod siebie w celu wyeksponowania własnej osoby. Cel okazuje się być jednak szczytny. Prowokacja jest zamierzona, Wilno nie będzie już takie jak przedtem. "Szalbierz" pokazuje, jak dwuznaczne bywają gesty w sztuce: serwilizm może kryć w sobie nutkę sarkazmu, a pozorna buńczuczność jest oznaką konformizmu. Nakłada się na to osobista postawa aktora/artysty, którego gest może być zrozumiany całkowicie opacznie.

Dramat Spiró jest tekstem, który w XIX wieku nazwano by "piece-bien-faite" - "sztuką dobrze skrojoną". Bo jego atutami są przede wszystkim wciągająca narracja oraz przemyślana konstrukcja. W inscenizacji Mátégo udaje się wydobyć niuanse utworu, chociaż - niczym w "Iksach"! - niektóre interpretacje mogą się okazać niezależne od intencji reżysera. Niestety w "Szalbierzu" pojawiają się liczne zgrzyty, jeśli chodzi o prowadzenie akcji. Widać, że w pewnych momentach brakowało adaptatorowi pomysłów na podtrzymanie uwagi widza. Stąd wtrącenia w stylu przewracania butelek czy przesadnego przeklinania przez dyrektora Każyńskiego. Bardzo nierówno zaprezentował się zespół aktorski. Swoje świetne etiudy mieli Drężek, Warchulska, o Dębickim już wspominałem. Ale może wynika to z faktu, że tekst nie daje możliwości rozwinięcia skrzydeł innym? Przedstawienie w Dramatycznym jest poprawnym spektaklem, w którym zasygnalizowane zostaje parę ciekawych problemów. Mátému należy się uznanie, chociaż Jako widzowie mamy prawo liczyć na więcej. To właśnie zaznaczał nieraz Bogusławski - to nie ja od was wymagam, tylko publiczność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji