Artykuły

Niczego w życiu nie osiągnąłem

- Ten zawód obdarzony jest dużym ryzykiem. Na całą rzeszę ludzi kończących różne szkoły teatralne tylko nielicznym udaje się wyjść na swoje powyżej jakiejś normy - mówi KRZYSZTOF KOWALEWSKI, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Panie Krzysztofie, jest pan niezwykły!

- Nie wiem. Może dla pana (śmiech).

Jest tyle rzeczy, o których można z panem porozmawiać, że nie wiem, od czego zacząć. Może zacznijmy od Olsztyna. Ma pan jedyne zachowane zdjęcie z matką z 1950 roku, wykonane właśnie w stolicy Warmii i Mazur. Miał pan wtedy 13 lat Pamięta pan, gdzie została zrobiona fotografia?

- Dokładnie, niestety, nie pamiętam. Na pewno nie było to ani na starówce, ani w jej okolicach. Zdjęcie zostało zrobione gdzieś w parku, obok stał pomnik. W ogóle ta fotografia była tak strasznie ciemna, wręcz czarna. Wydawca książki ("Taka zabawna historia" - przyp. autora) zrobił coś niezwykłego, ponieważ wyciągnął z niej postaci. I można odróżnić, że na tym zdjęciu jest matka i ja.

W latach 1952-1959 pańska mama Elżbieta Kowalewska była aktorką olsztyńskiego Teatru Jaracza. Odmówił pan przeprowadzki do stolicy Warmii i Mazur, bo...

- Stwierdziłem, że wtedy Olsztyn był prowincją przez duże P, a w olsztyńskim teatrze też piło się przez duże P. Powiem panu szczerze, że taka sytuacja miała miejsce nie tylko w waszym teatrze (śmiech). A o olsztyńskim słyszałem od matki. Mówiła, że nie za bardzo ciekawie było, kiedy jej koledzy, oczywiście nie wszyscy, byli pijani w trakcie przedstawienia. Więc po cholerę miałbym przebywać w takim towarzystwie? Poza tym byłem bardzo związany ze swoim środowiskiem. W Warszawie chodziłem do szkoły, miałem znajomych i przyjaciół.

Mieszkał pan sam?

- Tak. I to był bardzo odważny eksperyment ze strony matki. Można powiedzieć, że jako nastolatek zostałem sam na własnym gospodarstwie. Zarządzałem pieniędzmi. Oczywiście ktoś, na matki prośbę, mnie sprawdzał, ale nieregularnie i nie pamiętam już kto to był. Jakoś dawałem sobie radę. I, proszę bardzo, tak się złożyło, że do dzisiaj dochowałem się w niezłym stanie. Nazwijmy go moralnym.

Często pan bywał wtedy w Olsztynie?

- Nie za bardzo. Musiałem przecież chodzić do szkoły, więc to raczej matka przyjeżdżała do Warszawy. Nie tyle co odwiedzać syna, ale w celu kontroli. No i po to, żeby dom doprowadzać do ładu. Nietrudno sobie bowiem wyobrazić, jak to wszystko dookoła wygląda, kiedy gnojek trzynastoletni czy czternastoletni mieszka sam. Gdyby jednak wyglądało to tragicznie, to sam bym na pewno nie mieszkał.

Aż się prosi o stwierdzenie, że to dzięki mamie został pan aktorem. Pan jednak nie wiedział, kim chce zostać.

- Matka odpychała mnie od tego zamiaru. Zdawałem do szkoły teatralnej, jak ja to mówię, z rozpaczy. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Moi wszyscy koledzy wiedzieli, co chcą robić w życiu, a ja byłem zawieszony w powietrzu. Pomyślałem sobie, że mam mamę aktorkę, sam też bardzo często byłem w teatrze, poznałem różnych ludzi teatru, również wybitnych w tamtym czasie. I pomyślałem sobie: też zostanę aktorem, zobaczymy, jak będzie. Okazuje się, że nie miałem dobrej wyobraźni, ponieważ nie jest to lekki zawód.

Wspominał pan często, że w młodości był pan nieśmiały, wycofany.

- Tak, i to było wbrew mnie. Ale ja wiem, że w tym przypadku może nie rozum, a intuicja rzuciła mnie w tym kierunku, który pozwolił mi przezwyciężyć te poważne wady charakteru.

To przez pańskie dzieciństwo? Książka "Taka zabawna historia", która ukazała się w 2014 roku, ma mocne rozpoczęcie. A dokładnie zaczyna się od II wojny światowej, którą pan przeżył.

- Mam wrażenie, że to był poniekąd efekt mojego dzieciństwa. Wojna niewątpliwie musiała mieć wpływ na mój system nerwowy. Brak pełnej rodziny... To znaczy brak ojca, którego zabrała mi wojna. U progu mojego życia. Przed jej wybuchem został zwerbowany, a później trafił do sowieckiej niewoli. To wszystko miało swoje znaczenie.

Bez matury poszedł pan na egzaminy do szkoły teatralnej.

- Ale tylko za pierwszym razem!

Do tego nie przygotował się pan do tych egzaminów.

- To znaczy wydawało mi się, że jestem przygotowany. Po konfrontacji z komisją egzaminacyjną okazało się jednak, że umiem za mało. I jestem nieskuteczny. Wie pan, trudno powiedzieć, dlaczego tak zrobiłem. To był szaleńczy i głupi pomysł. Został on oparty na zasłyszanych wiadomościach o tym, że dla tych bardzo utalentowanych - widocznie za takiego się miałem, co wówczas nie miało żadnego pokrycia - jest możliwość zdawania matury w Państwowym Liceum Techniki Teatralnej. To liceum było obok mojego domu. Miałem chorą wyobraźnię, że wszystko się uda. A to się nie udało. Mimo wszystko zauważyłem, że mam pęd do tego zawodu. To pierwsze oblanie wyzwoliło we mnie dosyć dużą energię. I przekonało to matkę, która skontaktowała mnie ze swoją koleżanką. Irena Ładosiówna (1905-1976, aktorka, reżyser teatralny, kierownik artystyczny, w młodości występowała we lwowskich teatrach miejskich, później związana z warszawskimi teatrami - przyp. autora) przygotowywała mnie do egzaminów.

W panu oblanie egzaminów wyzwoliło energię. Tymczasem niejedna osoba straciłaby zapał.

- Nie zgodzę się z panem. Mamy przykłady, jak chociażby Janusz Gajos czy Jacek Woszczerowicz (1904-1970 - przyp. autora), który zdawał do szkoły teatralnej siedem razy. Trzeba mieć lwie serce do walki.

Albo być po prostu urodzonym do tego zawodu.

- Niekoniecznie. Można być do tego urodzonym, nie wiedzieć o tym i dążyć uporczywie do osiągnięcia celu.

Mama odpychała pana od aktorstwa. Dzisiaj, kiedy pan o tym myśli, miała rację?

- Właściwie każdy rodzic, który postępuje w ten sposób, ma rację. Pyta pan, czy z dzisiejszego punktu widzenia miała rację. Dzisiaj mamy wiedzę na temat tego, co mnie dotyczyło i dotyczy w tym zawodzie. I można powiedzieć, że jest nieźle. A czasem, patrząc na niektóre role, można stwierdzić, że nawet bardzo dobrze. Matka miała jednak swoje racje. I wszyscy aktorzy i aktorki, matki i ojcowie, którzy swoje dzieci odpędzają od aktorstwa, również mają rację. Ten zawód obdarzony jest dużym ryzykiem. Na całą rzeszę ludzi kończących różne szkoły teatralne tylko nielicznym udaje się wyjść na swoje powyżej jakiejś normy. To nie jest oczywiście niebezpieczne tak, jak wykonywanie zawodu górnika, ale na swój sposób jednak jest.

Chociażby przez ten alkohol.

- Ma pan na myśli zapewne lata 50. i Olsztyn. Mam jednak wrażenie, że w latach powojennych cała Polska nie tylko piła, ale wręcz chlała. Ten stan rzeczy się przedłużył i trwał przez cały komunizm. Mieliśmy wyraźne tego znaki, jak chociażby rekordowe ilości wypitego alkoholu na głowę jednego mieszkańca. Teraz to się unormowało, tak mi się wydaje. Zresztą mówią o tym statystyki.

Jeżeli można im wierzyć, to tak.

- Pod względem alkoholu można. Nie ma już przecież masowego prywatnego pędzenia alkoholu. Idziemy do sklepu i kupujemy. Niekoniecznie wódę, raczej piwo.

Od którego rośnie brzuch.

- Widzi pan, ja nie piję piwa, a brzuch mam (śmiech). To dowód na to, że duży brzuch można mieć od jedzenia zupy.

Ma pan na koncie ponad 120 ról filmowych i serialowych. Do tego dorobku trzeba dodać radio. I słuchowisko "Kocham pana, panie Sułku", którego nie można pominąć...

- Ja też nigdy nie mogę tego pominąć (śmiech).

To słuchowisko emitowane jest dzisiaj w radiu w każdą sobotę. A pan Sułek ma dozgonnych wielbicieli!

- Chwała jego autorowi Jackowi Janczarskiemu, że to się w narodzie przyjęło. Z dużym zainteresowaniem tego dzisiaj słucham, i za każdym razem jako rzeczy nowej. Przecież ja nie pamiętam tych prawie 300 odcinków. Stwierdzam, że niektóre są zabawne do łez. Jacek miał świetny pomysł, żeby skrótowo opisać pewne stany emocjonalne między mężczyzną a kobietą.

Wygryzł pan Kazimierza Kaczora, który pierwotnie miał zagrać Sułka.

- Tak mi się wydawało, ale ostatnio ktoś stwierdził, że jednak tak nie było. To nie jest istotne. Nikt nikogo nie wygryzł. Kazio był wówczas wziętym żeglarzem i popłynął w dalekomorski rejs. Reżyser Jerzy Markuszewski nie chciał czekać, tylko realizować audycje. Producenci zadzwonili do mnie, umówili się ze mną na konkretny dzień i godzinę. I przyszedłem. Nigdy o kulisach pana Sułka nie rozmawiałem z Jurkiem Markuszewskim. Poza tym tyle razy przecież spotykałem Kazia na planie czy prywatnie i nigdy go o tę historię nie zapytałem. On mnie zresztą też nie. Żalu do mnie również nie miał, bo i z jakiego powodu? Jeżeli już, to pretensje mógłby mieć do siebie. Jednak z tego, co wiem, wszystko jest w porządku.

Wstydzi się pan swojego wieku?

- Dlaczego? Czy powyżej 77 lat człowiek powinien się wstydzić?

W marcu skończy pan 78 lat. Jest pan na słodkiej emeryturze.

- Powiada pan: słodka emerytura?

A nie?

- A to ciekawe. W tym kraju słodka emerytura. Ha, ha, ha. Jestem emerytem pracującym na etacie w Teatrze Współczesnym. Cały czas gram w "Hamlecie", "Najdroższym" Francisa Vebera w reżyserii Wojciecha Adamczyka. W teatrze 6. Piętro z Piotrkiem Fronczewskim gram w amerykańskiej sztuce "Słoneczni chłopcy", która cieszy się dużym powodzeniem. Od czasu do czasu mam też różne roboty w radiu.

I do tego oddaje się pan pasjom? Podobno na emeryturze nie ma się na nic czasu.

- Można powiedzieć, że troszeczkę mniej pracuję. Wtedy sobie czytam. I słodko czasu nie spędzam, ponieważ na słodko nie lubię.

Osiągnął pan w życiu wszystko, co pan sobie zaplanował?

- Nie.

Dlaczego?

- Zacznijmy od tego, że ja niczego nie planowałem. Jeżeli przyjmiemy to za pewnik, to można stwierdzić, że niczego nie osiągnąłem.

Nie mogę się z panem zgodzić.

- Dlaczego? Wszystko, co mi się przytrafiło w życiu, było absolutnym przypadkiem.

Niektórzy twierdzą, że spontaniczne rzeczy są najlepsze i na dlatego zostają w pamięci.

- Jedne tak, inne nie (śmiech).

Krzysztof Kowalewski urodził się 20 marca 1937 r. w Warszawie. Na filmowym ekranie zadebiutował w 1960 r. w "Krzyżakach" Aleksandra Forda. Do dziś wystąpił w około 120 filmach i serialach oraz zagrał ponad tysiąc ról w Teatrze Polskiego Radia. Jest synem Elżbiety Kowalewskiej, aktorki pochodzenia żydowskiego. Jego ojciec, Cyprian Kowalewski, oficer rezerwy Wojska Polskiego, zginął podczas drugiej wojny światowej. Matka ukrywała przed nim swoje żydowskie korzenie. Po upadku powstania warszawskiego przeprowadzili się ze zrujnowanej stolicy do Kielc. Wyjechali z nich w dzień po pogromie 4 lipca 1946 roku i wrócili do Warszawy. W1955 roku ukończył stołeczne XIV Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Staszica, następnie dostał się do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Często występował w filmach Stanisława Barei, m.in. "Nie ma róży bez ognia", "Brunet wieczorową porą", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", "Miś". W ekranizacji "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana zagrał Zagłobę. Aktor teatrów: Klasycznego, Dramatycznego, Polskiego, Studenckiego Teatru Satyryków, Rozmaitości, Kwadrat i Współczesnego w Warszawie (od 1977 do dzisiaj). Radiosłuchaczom znany przede wszystkim z roli w słuchowisku "Kocham pana, panie Sułku" (w duecie z Martą Lipińską) w Programie Trzecim Polskiego Radia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji