Iredyński we Wroclawiu
Teatr Polski we Wrocławiu wystąpił z prapremierą sztuki Ireneusza Iredyńskiego. Pomysł repertuarowy celny, jako że "SAMA SŁODYCZ" należy z pewnością do najlepszych osiągnięć autora "Trzeciej piersi".
Rzecz dzieje się w sanatorium przeciwgruźliczym, w którym grupa pacjentów pod przewodnictwem Mistrza założyła tajne stowarzyszenie o surowej regule i sztywnym ceremoniale. Sztuka opisuje dzień, w którym do gromady Mistrza wstępuje "nowa" - Sama Słodycz.
Okrutna opowieść sanatoryjna Iredyńskiego to jego czarodziejska góra. I tak jak Mann usiłował zamknąć w swym dziele rozrachunek ze światem, tak autor "Żegnaj Judaszu" (toute proportion gardee!) zamykając w sanatorium grupę ludzi i tworząc z nich małą społeczność - obarcza ich całym bagażem swych doświadczeń pisarza i dramaturga. Można więc znaleźć w "SAMEJ SŁODYCZY" wszystkie natręctwa i obsesje rządzące twórczością Iredyńskiego: ostry erotyzm i zezwierzęcenie, kult władzy i tragedię niemocy, słabość intelektu i wytrzymałość mięśni.
Iredyński - jak niewielu naszych dramaturgów - posiadł umiejętność budowania akcji dramatycznej: świetnie pointuje finały każdego z aktów, dialogi jego postaci pełne są napięć wewnętrznych, a cala konstrukcja sztuki godna jest Albeego, Kopita czy Williamsa.
Jednocześnie nikt nie ma wątpliwości, że rzecz się dzieje w Polsce, świadczą o tym realia, powracające jak groźne memento wspomnienia wojenne... Iredyński wychwytuje z wielką ostrością wszelkie odcienie polszczyzny, w której od wersetów biblijnych i stylizowanych litanii aż po knajacko-pijacki żargon nic nie jest mu obce.
Trzeba przyznać, że teatr wrocławski zrobił wszystko, aby prapremiera wypadła jak najlepiej. Szkoda tylko, że reżyser Jan Bratkowski nie zawierzył dramatyczności tekstu i usiłował nadać sztuce budowę filmowo-telewizyjną. Operacja ta nie całkiem się powiodła. Nie przekonywała także Marta Ławińska (Sama Słodycz), niepotrzebnie stawiając swoją bohaterkę w sytuacjach ekstremalnych: między infantylizmem, a przekrzyczanym demonizmem. Pozostali aktorzy wywiązywali się ze swych ról poprawnie, a niektórzy (Iga Mayr, Igor Przegrodzki) bardzo dobrze.
Niezwykle cennym elementem spektaklu była scenografia Krystyny Zachwatowicz. Oślepiająca sterylność sanatoryjnej werandy i pejzaż za oknem (jak żywy!) nadawał scenie potrzebny nastrój i walnie wspomagał dramaturgię tej czarodziejskiej góry Iredyńskiego.