Artykuły

Zawsze była

STEFANIA GRODZIEŃSKA o swoim pisaniu mówiła "tfurczość" przez małe "tfu". Twierdziła, że zawsze można pośmiać się z samego siebie. Pierwsza dama polskiej satyry miała lekkie pióro i finezyjny dowcip, ale także wyrozumiałość dla ludzkich wad, której warto się dziś od niej uczyć - satyryczkę i aktorkę estrady wspomina jej wnuk Michał Jurandot.

- Babcia pisała książkę jedną ręką, a drugą zajmowała się mną. Siedziałem przy jej nogach, skubiąc nitki z dywanu. Pamiętam zapach maszyny do pisania, a właściwie tuszu i oliwki. I kalkę - była całkiem smaczna. Kiedy strasznie się nudziłem, babcia przestawała łupać w maszynę i zasuwała ze mną po całym mieście. Z Mokotowa na Stare Miasto na bułkę z pieczarkami przy Nowomiejskiej. Albo autobusem 117 do parku na Saskiej Kępie. Czy 175 na lotnisko. Do pętli i z powrotem. Zawsze we dwoje. Była całą moją rodziną i w tym sensie muszę powiedzieć, że rodzina mi się udała. Od kiedy umarła, jestem sierotą.

Babcia to Stefania Grodzieńska, a wnuk to Michał Jurandot, dziś lat 37. Spotykamy się, bo chcę usłyszeć o niej coś więcej. Z autobiografii wiem, że była dzieckiem urodzonym przez młodą mamę i po kilku latach podrzuconym dziadkom. Była piplają, szeregową tancerką w przedwojennych teatrzykach. Spikerką pierwszego powojennego radia. Żoną jednego z najbardziej znanych w swoim czasie ludzi pióra Jerzego Jurandota. Była przez lata popularną polską satyryczką. Pisała teksty dla innych, ale też sama wykonywała je na scenie. Była nawet Mistrzem Mowy Polskiej!

- Dla moich przyjaciół po prostu babcia Stefcia. Tu poklepie, tam pogłaszcze, kanapkę zrobi. Nie że: O, Grodzieńska na pierwszym piętrze, lecę po autograf! - opowiada Michał Jurandot. - Pisała fajne i zabawne książki, bo była fajną i zabawną osobą.

Spostrzegawcza, potrafiła niedobre ludzkie cechy zamienić na zabawne. Świetnie składała słowa i była znana, ale dla mnie nie to było istotne. Równie dobrze mogłaby być entomologiem. Liczyło się co innego: umiejętność radzenia sobie z trudnościami. Zawsze powtarzała zdanie, którego początkowo nie rozumiałem: nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Cokolwiek będzie, planujemy naprzód. I tak do samego końca. To największa nauka, którą od babci odebrałem - wspomina Michał.

Brak łez nad rozlanym mlekiem - można się domyślać - wynika z doświadczenia. Z ciągłej utraty czegoś, co było. Z rozstań.

Dworzec w Berlinie. Kilkuletnia Stefcia zostaje wsadzona do wagonu. Na szyi zawieszony napis w dwóch językach, że ma wysiąść w Łodzi. Na pożegnanie wtula się w szynszylowe futro mamy, a kiedy ta wychodzi, wącha ukradkiem rękę, na której został jej zapach. W podróż rusza sama.

Dziś - nie do pomyślenia. Ale wtedy matka wysyła ją do dziadków, bo drugi mąż nie życzy sobie "bachora" w domu.

Ojcem Stefanii i pierwszym mężem Eleonory Ney, 17-letniej studentki wydziału prawnego na Uniwersytecie Genewskim, był szwajcarski profesor. Lecz związek nie dotrwał nawet do narodzin dziecka, które nastąpiły "przejazdem" w Łodzi, 2 września 1914. Grodzieńska spotka ojca raz. Ciekawe: też akurat będzie miała 17 lat.

Po wspólnym dniu w Genewie dostanie prezent: karton pełen papierosów najlepszych marek. I wpadnie w nałóg. Ale to później.

W Łodzi Stefcia nawiązuje komitywę z dziadkiem Maksem. Chociaż jako drugi mąż babci nie jest "prawdziwy". Już na dworcu on proponuje: "Chciałbym się z tobą zaprzyjaźnić, ale tylko jeśli ty będziesz chciała". Pewnie! Zwłaszcza że babcia Frania jest mniej dyplomatyczna: "Mam nadzieję, że nie jesteś wariatką jak twoja matka, a moja córka".

Stefcia trafia do okazałego domu przy Piotrkowskiej (dziadek jest prosperującym biznesmenem) i dobrego gimnazjum. Najlepsza z polskiego i łaciny, świetna z gimnastyki, chwalona za taniec i... noga z matematyki.

Kiedy chce, żeby dziadek poszedł w tej sprawie do nauczyciela, on tłumaczy: "Pewnego dnia umrę, co wtedy? Musisz radzić sobie sama, zapamiętaj na cale życie".

W każdy piątek Stefcia idzie z dziadkiem do filharmonii. Takie piątki kończą się nagle w roku 1929. Światowy kryzys. Fabryki bankrutują, każdej nocy płoną budynki, co dzień idzie pogrzeb. Dziadek sprzedaje wszystko. A potem umiera na serce. To wersja oficjalna. Naprawdę popełnia samobójstwo, żeby z ubezpieczenia zapewnić byt rodzinie. Babcia trafiła do szpitala.

Pomaga pani Irena, instruktorka tańca. Właśnie przenosi szkołę do Warszawy i potrzebuje asystentki. Stefania zaczyna tańczyć jako girlsa w kabarecie, a dla ambicji wykonuje "solowe wstawki w modernistycznych, śmiertelnie nudnych dramatach". W końcu Fryderyk Jarosy - potem jej mistrz i mentor - angażuje ją do Cyrulika Warszawskiego.

W wieku 20 lat Stefania wychodzi za mąż. Adam, z prawniczej rodziny, trzy lata starszy. Zaraz po ślubie łapie tzw. młodzieżową gruźlicę i umiera. Ona - nic, wprawiając w zdumienie lekarzy. Zostaje 21-letnią wdową, ale w tym wieku trudno wdowieństwo celebrować. Przyznaje: nie od razu, ale zdarzają się flirty. 15 maja 1937 roku "wpada dożywotnio". Miejsce akcji: kabaret Cyrulik Warszawski, Kredytowa 14. Próba do spektaklu "Słońce". Grodzieńska na scenie. Już nie jest zwykłą piplają, w piosenkach śpiewa partie solowe. "Ta mała czarna mi się podoba", mówi Jerzy Jurandot, już wtedy gwiazda. Twórca przebojów "Nie kochać w taką noc", "Jest taki jeden skarb", autor dialogów do filmów "Pani minister tańczy", "Ada! To nie wypada!" (słynna piosenka też jego).

"Zdobywał mnie z wielką klasą" - napisze Grodzieńska. I z fantazją: któregoś dnia wręcza jej swoją książkę z dedykacją "Żonie". "Nie mówiłeś, że masz żonę!", oburza się Stefania. "Ale za miesiąc będę miał!" Biorą ślub. Po latach Stefania wyzna: "Te moje 42 lata z Jurkiem uważam za największe szczęście".

Jurandot, widząc talent Stefanii, zachęca ją do pisania tekstów satyrycznych. Podobają się, nawet są grane. Na sezon 1939/1940 Grodzieńska dostaje propozycję konferansjerki.

Jedna z pierwszych bomb spada na dom przy Poznańskiej 12, pozbawiając państwa S. i J. Jurandotów części ściany. Przygarniają ich teściowie. "Sabcia i Pickwick - dwa ciepłe piecyki, ogrzewali otoczenie pogodą, serdecznością, współodczuwaniem" - pisze potem we wspomnieniach.

- Nigdy nie rozmawialiśmy o wojnie - opowiada Michał Jurandot. - Owszem, zapytałem raz czy drugi i dostałem odpowiedź, ale nie było dłuższych opowieści. Babcia żartowała, że to najszczęśliwszy okres jej życia. Ale gdy ktoś tak żartuje, to zwykle coś pod spodem jest. Szybko wyłapałem, że ona nie chce opowiadać. Zapamiętałem tylko, że mówiła: najlepszym smakiem na świecie jest smak chleba. Kiedy w czasie wojny była bardzo głodna, nie tęskniła za befsztykiem, tylko właśnie za chlebem.

Jerzy Jurandot jest Żydem. Dwa lata, o których Grodzieńska we wspomnieniach w ogóle nie pisze, spędzają w getcie. Kiedy udaje się im wydostać, on pod nazwiskiem Jarczyński zaczyna pracę ogrodnika pod Warszawą. Ona, też pod innym nazwiskiem, chwyta się różnych zajęć - nawet fryzjerstwa, aż trafia na dłużej do rodziny w Gołąbkach w roli niańki i gosposi. Plus: blisko Jerzego, mogą się widywać, ale dla bezpieczeństwa udają, że nie są małżeństwem.

Wojna zabiera bliskich. Teściów mordują Niemcy. Matka ginie nie wiadomo gdzie, Stefania mimo poszukiwań nigdy nie trafi na jej ślad. Szwagierka Zocha działa w konspiracji, ginie pod koniec powstania. Tylko babcia Frania umiera "normalnie", w domu w Łodzi. Powstanie zastaje Grodzieńską po prawej stronie Wisły. Stąd maszeruje do Lublina. Bo w "Gazecie Lubelskiej" znajduje wiersz przedwojennego znajomego Janusza Minkiewicza.

W Lublinie on wysyła ją na "casting" do radia. Grodzieńska zostaje pierwszą polską powojenną spikerką. "Tego tytułu nie zamieniłabym na żaden inny" - pisze po latach.

Prowizoryczne mieszkanko radiowców w Lublinie. Na stole same rarytasy i bimber. Okazja? Stypa. Znajomi Stefanii dostali "pewny cynk", że Jurandot nie żyje. Chcą "znieczulić" Grodzieńską i w takich okolicznościach przekazać jej informację. I kiedy już zbliża się len moment, nagle - jak w filmie - w drzwiach staje całkiem żywy Jurandot.

"Zamiast, płacząc ze szczęścia, rzucić się z uściskami na żoneczkę, spojrzał na nasz stół i powiedział: No, no. Nieźle wam się żyje.

Jest tu ktoś trzeźwy?" - pisze Grodzieńska.

Wkrótce Jurandot zostaje oddelegowany do Łodzi, aby stworzyć warszawski teatr satyryczny. Tak powstaje Syrena, która po trzech latach przenosi się do Warszawy, na Litewską. Aktorzy sami remontują budynek. Na lata stanie się ich drugim domem. Jeszcze w Łodzi Jurandotom rodzi się córka Joanna. Stefania występuje i pisze. Furorę robią jej przezabawne "Sceny małżeńskie", które na scenie wykonuje sama z coraz to innymi - czasem przygodnymi - partnerami. Nie muszą uczyć się roli, Grodzieńska wykorzystuje fakt, że w większości przypadków mąż, rozmawiając z żoną... czyta gazetę i kwestie partnera są po prostu do tych gazet wklejane. Te scenki potem w radiu rozsławi duet: Magdalena Zawadzka i Wiktor Zborowski. A w naszych czasach: świetny spektakl z Grażyną Barszczewską i Grzegorzem Damięckim.

W 1963 pisze pierwszą książkę, zbeletryzowane "Wspomnienia chałturzystki". Opowiedziane w dowcipny sposób kulisy estrady nawet dziś czyta się pasjonująco. Prywatnie jest zakochana w górach, ma sukcesy we wspinaczce. Po latach w programie "Naprawdę jaka jesteś" pokaże górskie odznaki jako najcenniejsze trofeum.

Michał Jurandot wspomina: - Kiedyś w rozmowie z babcią zeszło na olinowanie na jachcie. Aż jej oko błysnęło. "A jakie to ma obciążenie dynamiczne, 300 kiło? A myśmy się wspinali na 80-kilogramowym". Babcia miała mnóstwo książek o górach, powstaniu i obozach koncentracyjnych. Gdy się nudziłem, czytałem, tego było w jej pokoju najwięcej.

Los jest łaskawy ponad ćwierć wieku. Aż do momentu, kiedy Jurandot dostaje wylewu. Ona pracuje wtedy w redakcji rozrywki TVP. Odchodzi z etatu. Wraca do palenia (które rzuciła dwadzieścia lat wcześniej) i opiekuje się mężem przez sześć lat. Po jego śmierci nie wyobraża sobie życia. Przyjaciele namawiają, żeby - dla odreagowania - napisała książkę o jej idolu, przedwojennym konferansjerze Fryderyku Jarosym. Tomik "Urodził go niebieski ptak" odnosi sukces. Ale do życia napędza ją przede wszystkim wnuk Misio, lat dwa. Aż do śmierci Grodzieńskiej drugi najważniejszy mężczyzna życia.

Końcówka lat 70., segment przy Słonecznej, Grodzieńska pisze: "Michał lubi, kiedy tańczę mu "Umierającego łabędzia". Kiedy nie chce jeść kaszy, recytuję erotyki Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej".

- Nic z tych erotyków nie pamiętam - mówi Michał. - Ale dostałem kiedyś od babci zestaw nieprzyzwoitych wierszyków w kopercie, pewnie kiedyś przeczytam. I wspomina: - Widziałem filmy z nią z lat wcześniejszych. Na scenie była egzaltowana, inna. A potem stała się pogodną staruszką. I na tym etapie miałem przyjemność ją poznać. Miała sześćdziesiąt parę lat.

Michał dobrze pamięta Boże Narodzenie. - Moim zadaniem było przywiązać choinkę do drzwi balkonowych tak, żeby nie zasłaniała telewizora. Ubierając ją, bardzo uważaliśmy na papierowe gwiazdki, które babcia zrobiła z przyjaciółmi zaraz po wojnie. Nie było 12 potraw, bo u nas w domu się nie gotowało. Na wigilię każdy jadł to, co lubił. Matka i ja - sałatkę z krewetek z bułką, babcia -jajka z majonezem, do tego raz na jakiś czas puszeczka kawioru. Na Wielkanoc było takie same menu. Wszyscy zadowoleni, to po co zmieniać! - śmieje się Michał.

Żelaznym punktem Wigilii było odśpiewanie przez niego kilku kolęd. - Babcia uszyła mi szatę aniołka. Miała smykałkę. Kiedyś na bal zrobiła kostium rycerza ze srebrnych kapsli po mleku. Szatka anioła najpierw sięgała mi do kostek. Ostatni raz miałem ją na sobie w wieku 16 lat, wyglądało to komicznie. Ale tradycja to tradycja. Matce strasznie zależało. Słuchając, paliła papierosa i miała "wzrusza", a siedząca za nią babcia ubaw po pachy.

Czy Michał po TAKICH dziadkach odziedziczył gen literacki albo sceniczny? - Chodziłem z babcią za kulisy, bo widać nie było co ze mną zrobić. Słuchałem występów, teksty znałem na pamięć. Pamiętam, że raz Kalina Jędrusik czule wytarmosiła mnie za policzek. Ale ciągot do sceny czy pisania nie miałem. Wolałem ubabrać się smarem po łokcie i zrobić coś niebezpiecznego. Dziś Michał prowadzi samoloty pasażerskie. Pasja dała o sobie znać już w szóstej klasie.

- Pierwsze wagary. Przez dwa tygodnie jeździłem na lotnisko, siedziałem przy płocie i wąchałem spaliny. Czy babcia karciła? - Lubiła czasem powiedzieć: "ale ty głupi jesteś". Było w tym jednak więcej zrozumienia niż nagany. Nie podnosiła głosu. "Co się może stać? Są czasy pokoju, nikt nie strzela, jest dach nad głową i co jeść. W czym problem?".

Michał pamięta jeszcze, że babcia miała niesamowitych znajomych. - Przyjaźniła się z państwem Centkiewiczami, pamiętam u nich wypchanego pingwina. Że dziesięcioletniemu pozwalała oglądać program 997, który go wtedy fascynował. - Zakradałem się do pokoju w piżamie. Kiedy słyszeliśmy, że matka krząta się na górze, babcia tylko kładła palce na ustach.

Zastępowała mu ojca. - Nie poznałem go, gdy matka była w ciąży, to się wymiksował. Moim ojcem była babcia, która stała ze mną dwie godziny na mrozie na Stegnach. Jeździłem w kółko na łyżwach, ona marzła.

Czy była elegantką? - Miała jedną ulubioną suknię wyjściową z czarnego weluru, szytą na miarę. Lubiła klipsy. Kiedy byłem mały, to poodrywałem im uchwyty. Ale jako starszy chłopak poprzyklejałem z powrotem na butapren. Umiała nosić z elegancją nawet taniutką biżuterię. I nawet kiedy już chodziła zgarbiona, o kulach, przed wyjściem na scenę zawsze się prostowała.

Kiedy Michał był dorosły, lubiła z nim jeździć samochodem. - Gdy wracaliśmy z babcinych spotkań, mówiła: "Pojedźmy jeszcze przez most Świętokrzyski, tam takie ładne światełka". Nie zawsze gadaliśmy, ale zawsze było fajnie.

Pod koniec życia Grodzieńska bardzo zaprzyjaźnia się z Arturem Andrusem. Satyryk i dziennikarz Trójki dostaje nawet zaszczytne miano Wice-Misia. W roku 2004 prowadzi jej dziewięćdziesiątkę urządzoną w Studiu Polskiego Radia. Pierwsza dama polskiej satyry jest aktywna prawie do końca. Publikuje dowcipne felietoniki w "Gazecie Stołecznej". W 2007 wydaje napisaną wspólnie z córką (z zawodu realizatorką telewizyjną) książkę biograficzną "Nie ma się z czego śmiać", zaczynając ją przewrotnie od słów: "Jak to nie ma? Zawsze można pośmiać się z siebie". I nazywa swoją twórczość "tfurczością" przez małe "tfu" - neologizm Jurandota. Wymyśla też swoje. Ponieważ Joanna spisuje jej wspomnienia (czasem dodając coś od siebie) na komputerze, nazywa ją "kompucórką".

Ma plan dożyć setki, ale umiera - po chorobie i pobycie w Skolimowie - 28 kwietnia 2010 roku w wieku 96 lat. Na Powązkach urnę z prochami do grobu Jurandota niesie wnuk. Nie obywa się bez elementów humorystycznych. Michał narzuca olimpijskie tempo. Kondukt w tyle. Ktoś dyskretnie upomina: "Wolniej, nie narażać towarzystwa, w większości starszego, na utratę zdrowia!".

Kilka miesięcy później Artur Andrus dostaje tytuł Mistrza Mowy Polskiej. Żartuje, że to na pewno sprawka Stefanii. W domu już ma jedną statuetkę, właśnie Grodzieńskiej, przekazała mu ją w spadku.

Dopijamy herbatę. Michałowi przypomina się jeszcze jeden obrazek: - Kiedy wracałem z dalekich podróży i zastawałem babcię przy biurku, podchodziłem z tyłu i kładłem rękę na ramieniu. W ułamku sekundy odrzucała długopis i zanim upadł na biurko, już przytulała się do mojej ręki. Wiedziała kto to. I dopiero te dwie sekundy później, kiedy trwaliśmy w uścisku, długopis spadał na biurko. Michał żałuje, że nigdy nie zabrał jej na łódkę.

- Zawsze chciała pojechać, ale jakoś się nie udało. Trzeba było ten czas wygospodarować. I dodaje, że ma wobec babci olbrzymi dług. Im jest starszy, tym bardziej ją docenia. - Wielu ludzi głosi jedno, a robi co innego. Ona głosiła to, co robiła. Nigdy nie oceniała. Nawet jej złośliwość w tekstach była lekka, elegancka, ciepła. Nigdy nie była starą zrzędą, zawsze była młoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji