Artykuły

Z Masłowską ciągle niedobrze

Film Grzegorza Jarzyny "Między nami dobrze jest", mający właśnie swą premierę kinową, stanowi blade odbicie spektaklu, jaki ów twórca wystawił w 2009 r. - pisze Andrzej Horubała w tygodniku Do Rzeczy.

Tym razem reżyserowi zabrakło oryginalnego pomysłu na język filmowy i otrzymaliśmy połączenie Teatru Telewizji z dość zgrzebnymi pomysłami na wykorzystanie green boxu. Film jest jednak ciekawy dlatego, że jest to kolejne dzieło Masłowskiej sprzed paru lat, które stanowi mimowolną kpinę z jej obecnych zaangażowań i aktywności.

Bo oto trzydziestoparoletnia pisarka doganiana jest przez diagnozy stawiane przez samą siebie kilka lat wcześniej. Ówczesne szyderstwa z artystów impotentów, żałośnie kolaborujących z systemem polityczno-medialnym, nagle odnosić się zaczynają do samej Masłowskiej, która odgrywa scenariusze przygotowane - zdawałoby się - dla słabszych jednostek. Słabszych czy może bardziej cynicznych.

Postaci z "Między nami dobrze jest" -konformista filmowiec, który kręci film pełen banałów modernizacyjnej debaty, i głupawy aktor włączający niesamowity bełkot, gdy zacznie udzielać się w talk-show - to przecież prefiguracje obecnej Doroty i jej opowieści o samej sobie w żenującym wywiadzie rzece pt. "Dusza światowa", prezentującym poziom szczebioczącej studentki uniwersytetu karmiącej słuchaczy odkryciami z propedeutyki nauk humanistycznych. A narcyzm owego aktora opowiadającego o swej żonie, "z którą połączyła nas wielka miłość do mnie"? Czyż nie pobrzmiewają echa tych wypowiedzi, gdy obserwuje się teledyskowe kreacje Doroty Masłowskiej występującej jako Mister D? Samozachwyt, jaki bije z jej klipów, pieszczenie samej siebie w świetle studyjnych lamp, przypominające wdzięczenie się przed lustrem nastolatki. Czyż nie było paradoksalnie zapowiadane we wcześniejszych dziełach Masłowskiej?

OSZUSTWA JĘZYKOWE

Film Grzegorza Jarzyny, choć zrealizowany w tej samej obsadzie co fenomenalny spektakl TR Warszawa, nawet w połowie nie ma jego mocy. Reżyser, który kilka lat temu znalazł klucz do wystawienia dramatu Masłowskiej i nie respektując jej didaskaliów, wystawił historię trzypokoleniowej warszawskiej rodziny zamieszkującej dziwną kamienicę o niejasnym statusie ontycznym: ni to zbombardowaną w czasie II wojny światowej, ni to rozsypującą się i zarastającą grzybem, w sterylnej umownej przestrzeni, pozwolił wybrzmieć w olśniewająco jasnej scenografii słowotokom Masłowskiej, która z bełkotu polskich kobiet wysnuła opowieść o naszych wnętrzach. Wnętrzach, w których wciąż obecne są trauma II wojny światowej, pamięć komuny i zaradność wówczas zrodzona, przyziemna szczurza mądrość poruszania się w świecie transformacji, znaczonej przecenami w supermarketach wciskających nieświeży towar, świecie kolorowych gazetek ujawniających przepaść między poziomem aspiracji a możliwości. Opowieść o Małej Metalowej Dziewczynce (Aleksandra Popławska jeżdżąca w butach z wbudowanymi w podeszwę kółkami), o jej matce z twarzą pooraną bruzdami i znaczoną zniechęceniem, prawdziwej ofierze PRL i III RP (kapitalna Magdalena Kuta) oraz poruszającej się na nowoczesnym wózku inwalidzkim Babci (szacowna nestorka sceny polskiej, dzisiaj naprawdę stuletnia -Danuta Szaflarska) brzmiała niesamowicie dobitnie. Do wybornych zabaw słownych, do jakich przyzwyczaiła nas Masłowska w pierwszych dwóch powieściach, autorka dodała tu kapitalny koncept bycia-niebycia. Nie tylko nie wiemy, czy postaci sztuki realnie istnieją (bo skoro Babcia zginęła podczas bombardowania we wrześniu 1939 r. jako młoda panna, to skąd na scenie matka i jej córka?), ale jeśli nawet zaakceptujemy ich widmowy żywot, to przecież niemożność odnalezienia się bohaterek w nowej rzeczywistości buduje kolejny model istnienia zaprzeczonego: ich niejeżdżenie na wycieczki do Paryża, Rzymu czy nad morze, ich nieuczestniczenie w wielkim świecie konsumpcji i w raju klasy średniej, wreszcie oszustwa językowe mające pokryć nową nowomową ich żałosny status, wyrażające się chociażby w buńczucznych nazwach ich zawodów - to wszystko było niezwykłym źródłem komizmu, ale i zabiegiem odtwarzającym metafizykę czasów transformacji. Do korowodu ludzi skrzywdzonych dołączali ci, którzy pozornie odnieśli sukces: ludzie mediów - przygotowujący wielki film reżyser, jego aktor, dziennikarka telewizyjna, modelka z billboardu. Wszyscy marzący o szczęściu, a jednocześnie boleśnie nieautentyczni. Gardzą motłochem, tym na dole, potwornymi stworami obsługującymi ich w supermarketach, jednocześnie zatrwożeni własną pustką. W projekcie filmowym Jarzyny to, co było kapitalne w wersji teatralnej, mocno zgrzyta: zbliżenia na twarze aktorek, które niepotrzebnie zagrywają się, podając groteskowy tekst Masłowskiej, przerysowaniem psując efekt absurdu i sygnalizując, że będzie do śmiechu, efekty green boxu stosowane bez ironii, jakby nakładanie paru warstw obrazu było najnowszą sztuczką techniczną.

NIEŚWIEŻY TROP

Owszem, wydarzenia pozasceniczne przydały filmowi Jarzyny dodatkowych znaczeń i ktoś dla beki może obejrzeć Lecha Łotockiego, który w roli ni to spikera telewizyjnych wiadomości, ni to kaznodziei-ideologa wygłasza przemówienie o "dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim, a wszyscy ludzie byli Polakami". Przemowa sklerotycznie patriotyczna wyświetlana na ścianach MDM z widokiem na Marszałkowską filmowaną przy wtórze syren w rocznicę 1 sierpnia o godz. 17 zyskuje dodatkowy walor komiczny dzięki faktowi, że aktor ów ma wcielić się w prezydenta Lecha Kaczyńskiego w filmie "Smoleńsk".

Ale przecież zarówno tekst przemówienia, jak i zmienione zakończenie pozbawione są mocy, jaką miał w sobie finał sztuki z 2009 r. Wówczas widzowie, w tym premierowa publiczność berlińskiego festiwalu, otrzymywali w końcówce widok bombardowanej i wysadzanej w powietrze Warszawy: projekcja realnych zdjęć pokazujących śmierć miasta dosłownie wbijała w fotel, przenosząc gry Masłowskiej w istnienie-nieistnienie na dojmujący poziom historycznego konkretu. Jakże prowokacyjne było pokazanie Niemcom ("Niemcy to ci, co mieszkają w RFN-ie i nie myją siatek, tylko wyrzucają, a kubków po kefirze to już w ogóle"), co z nami zrobili 70 lat wcześniej! Jakże wstrząsające było wpisanie groteskowych zabaw Masłowskiej w opowieść serio!

W wersji filmowej Jarzyna rezygnuje z tego konceptu. Zamiast takiego finału stosuje mocno zużyty chwyt. Oto następuje częściowa deziluzja, ukazane są kulisy realizacji, odsłonięty zostaje horyzont, widzimy ceglane ściany studia, stoły mikserskie, ekipę pracującą nad rejestracją filmu. Mała Metalowa Dziewczynka recytuje swój monolog: "Nie jestem żadną Polką, tylko Europejką, a polskiego nauczyłam się z płyt i kaset, które zostały mi po polskiej sprzątaczce. Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko Europejczykami, normalnymi ludźmi!". W tle brzmią szopenowskie improwizacje Możdżera, z wybijającym się motywem z "Preludium e-moll" (cóż na to poradzę, to zawsze, jakkolwiek szyderczo by było użyte, jednak chwyta za serce), a my zastanawiamy się, patrząc na Popławska i śledząc jej skazane na porażkę próby wyparcia się polskości, w jakim miejscu jest teraz Masłowska.

Bo przecież film Jarzyny, jak też wystawiany wciąż z powodzeniem rewelacyjny spektakl Pawła Świątka według "Pawia królowej", zrealizowany w Starym Teatrze jeszcze przed nadejściem Jana Klaty, zadaje autorce bardzo bolesne pytania.

W "Pawiu królowej" tracący popularność artysta zostaje przez swojego menedżera wkręcony w homoseksualizm. Warunkiem bowiem podtrzymania więdnącej kariery muzyka jest wpisanie się lidera zespołu Konie w obronę mniejszości seksualnych i przyjęcie nowego wizerunku.

Czyż Masłowska wpuszczając do sieci 11 listopada zeszłego roku klip "Tęcza", nie realizuje scenariusza tak szyderczo traktowanego w wypowiedziach z poprzednich lat? Rapowana głosikiem naiwnej nastolatki opowieść o "Tęczy" z placu Zbawiciela, który jako kolorowy element w naszym pejzażu budzi agresję w nas, Polakach, przyzwyczajonych do szarości i brudu, przeciwstawienie barwnego życia ponuremu gestowi zniszczenia, za którym stoją smutni patrioci - to wszystko przecież aż nazbyt czytelne echo propagandy sprzed paru lat, gdy pod hasłem Kolorowej Niepodległej lewackie organizacje wspierane przez bojówkarzy z Niemiec blokowały patriotyczny marsz. Czemu Masłowska podejmuje tak nieświeży trop? Przecież i sama "Tęcza" została ograna już przez zdesperowanych muzykantów: smętny klip "Tęczowa swasta" Macieja Maleńczuka to rzecz z wiosny zeszłego roku.

Czy Masłowska naprawdę sądzi, że jej smykałka do składania słów usprawiedliwia taką umysłową tandetę? W klipie, poza mizdrzącą się pisarką w białych szeleszczących dresach i muślinowej koszulce, pojawia się telewizyjny celebryta, zdeklarowany homoseksualista Michał Piróg. Prężąc dupkę, lubieżnie się gibiąc i wymachując gumowym tęczowym penisem, jednoznacznie pokazuje, na czym polega symbolika owego kolorowego elementu warszawskiego krajobrazu. Grupa tancerzy wespół z Masłowska ogrywa narodowe symbole - biało-czerwoną flagę i orła w koronie - zastygając na koniec piosenki w bezruchu z naszym narodowym godłem w prześmiewczej figurze apoteozy polskości.

WSPIERANIE SYSTEMU

Dziwna ta Masłowska. Bo przecież - czy to w postaciach artystów z "Między nami dobrze jest", czy w obrazku show-biz-esu brutalnie odmalowanym w "Pawiu..." - świetnie demaskowała system, kapitalnie kwestionowała modernizacyjny dyskurs. Prawicowi publicyści byli dość naiwni, wybuchając przedwczesnym entuzjazmem z powodu jej zdroworozsądkowych wypowiedzi, ale jednak dziewczyna wydawała się dość uczciwa w tym, co robi.

A teraz? Występuje z klipem promującym "Tęczę" na placu Zbawiciela, instalację będącą przecież widomym gwałtem na estetyce miasta, dokonanym w znaczącym miejscu (kościół Zbawiciela już na początku komuny, przy projektowaniu nowej Marszałkowskiej, był elementem symbolicznego sporu). Brutalny pomnik sodomii walący po oczach, stanowi przedziwny element społecznej edukacji a la Kroński, który marzył o wybiciu Polakom z głów alienacji przy pomocy sowieckich kolb. Owszem, w XXI w. odbywa się to nowocześniej: policyjne siły i 24-godzinny monitoring mają nauczyć Polaków tolerancji. Dlaczego jednak tak jawny gwałt dokonywany przez państwo wspiera Masłowska? Dlaczego tak żałośnie wpisuje się w mechanizmy? Dlaczego wspiera system, który kiedyś tak trafnie diagnozowała?

Życie przynosi zaskoczenia. Dla obserwatorów kultury jest rzeczywiście sprawą smakowitą, że poprzednie dzieła Masłowskiej oskarżają ją samą, że autorka jeszcze niedawno szydząca z podpinania się pod homoseksualizm jako sposobu na lans w show-bizie, teraz wchodzi na tę ścieżkę pod ramię z celebrytami. I takimi paradoksami możemy się cieszyć. Bo cóż nam innego pozostaje?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji