Mazepa na Narodowej Scenie
ILEŻ goryczy znajdujemy w tej sztuce. Nie ma tam racji wygranych. Jest pasmo porażek, które w najlepszym wypadku stanowią skazę na ambicji. I to romantyczne materii pomieszanie: liryzm obok drwiny, patos obok sensacyjnej fabuły.
Sam temat nie opuszczał Słowackiego dłuższy czas. Bowiem pierwszą wersję "Mazepy" przygotował (i odrzucił) w końcu 1834 roku. Zaś ostatnia ukazała się drukiem sześć lat później i zyskała niewielu sprzymierzeńców. A wśród antagonistów zjawiały się nawet głosy w stylu wypowiedzi poety Lucjana Siemieńskiego:
"Przeczytałem Mazepę. A to szalony! Możnaż mniej przejąć się duchem narodowym? Sztyletować się staremu, poważnemu Wojewodzie! A też tytuły tak niezgrabnie układane, a też dialog tak źle prowadzony!"
No cóż, faktem jest, że barokowy wystrój dramatu potraktował Słowacki w sposób szczególny nawet dla obeznanych z historycznym kamuflażem romantyków, naginając zdarzenia i osoby do granic tragifarsy.
W ponurym zamku Wojewody krzyżują się wielkie namiętności, nadzieje, zamknięte ostateczną klęską. Bezwzględny samosąd dopełnia się. Wówczas dopiero widać perspektywy dziejowego rozrachunku, prowadzonego w imię stanu "polskiej duszy". Pytanie o jego dzisiejszy rezonans podnosi najnowsza inscenizacja "Mazepy" w Teatrze Narodowym.
Spektakl posiada ogromny walor zwięzłości. Przedstawienie rozgrywa się w planie wyznaczonym posągami rycerzy - olbrzymów (scenografia - Krzysztof Pankiewicz). Ograniczając rodzajowość, reżyser (Bogdan Michalik) przybliża dyskursywny ton dramatu. Tak też bez emfazy, zamaszystych gestów prowadzi postać Wojewody Krzysztof Chamiec. Nadając swemu bohaterowi rysy zmęczenia wedle zwyczajnej ludzkiej miary, aktor nie ogranicza środków ekspresji. Są więc precyzyjnie zaznaczane momenty gniewu, rozpaczy, a wreszcie akcenty niepokory, którą Wojewoda okazuje na równi królowi, co Opatrzności. Rola fascynująca, zgodna z literą tekstu, choć ujęta inaczej niż bywało w teatralnej tradycji, gdy przede wszystkim ozdabiał ją patos.
Finezyjnie, również sięgając po rozmaite odcienie słowa, konstruuje sylwetkę narcyzowatego władcy Stanisław Mikulski. No, bo pomyślmy: kraj się wali, a Jan Kazimierz - ze spokojem znawcy uroków życia - bawi się dworskimi intrygami. Słowacki nie szczędził romantycznej ironii. Mikulski, uniknąwszy przerysowań, poszedł właśnie tym śladem. (Swoją drogą należałoby westchnąć, widząc znakomitą rolę aktora, tak rzadko obecnego w repertuarze charakterystycznym.)
Wreszcie trzeci protagonista dramatu: Mazepa Pawła Galii. Koncepcja interesująca w partiach dialogowych, kiedy odsłania kunszt dyplomatyczny zręcznego dworzanina, lecz nieco zbyt ostrożna w odkrywaniu poetyckich barw. Zresztą w całym przedstawieniu liryczne odcienie bledną. Zbyt mało tych symboli w interpretacjach Amelii (Marzena Trybała) i Zbigniewa (Ryszard Łabędź). Odnosi się wrażenie, jakby młodych wykonawców krępowała sentymentalna tradycja, mimo iż nowemu odczytaniu poetyckich metafor mogła służyć piękna muzyka Tadeusza Woźniaka.
NATOMIAST w całym spektaklu wyrazistą formę inscenizatorską uzyskują akcenty polemiczne. Wskazawszy ich ślad, reżyser prowadzi do sporu o nasze narodowe Ja. Sporu zasadniczego. Chociaż, jak słusznie przypomina Krystyna Skuszanka, imię. Ojczyzny raz tylko wzywa Wojewoda: "Będą o niej pamiętać, aż Polski nie będzie! ".