Artykuły

Obiecałem sobie, że więcej na scenę nie wejdę

- Jestem wszystkimi ludźmi, których spotykam. Jeszcze jak studiowałem, chciałem być i Janem Englertem, i Gustawem Holoubkiem, i Kingą Preis, i Magdaleną Cielecką, i Jackiem Poniedziałkiem. Tylko nie Porczykiem - rozmowa z BARTOSZEM PORCZYKIEM, aktorem Teatru Polskiego we Wrocławiu, laureatem nagrody Warto w kategorii "Teatr".

Magda Piekarska: Piękna sobota, walentynki, a pan siedzi w pustym teatrze nad egzemplarzem "Dziadów". Co pan ma tu zaznaczone na żółto? Bartosz Porczyk: - Pieśń ze sceny więziennej, cała Wielka Improwizacja, potem scena z księdzem, której jeszcze nie zaznaczyłem, a której muszę się uczyć na wtorek. Pomaga mi flamaster i bransoletka, którą mój synek, Oskar, zrobił w przedszkolu - oddzielam kolejne partie materiału koralikami.

Jak paciorki w różańcu. To nowa metoda? Pamiętam, że poprzednio, przy pierwszej odsłonie "Dziadów", zapisywał pan tony papieru tekstem Mickiewicza.

- Teraz też to robię. Ale dzięki bransoletce już nie na taką skalę.

Wie pan, jakie te nowe "Dziady" będą?

- Michał Zadara powiedział, że "Dziadów" część trzecia wcale nie jest o Polsce, narodzie i patriotyzmie. Przychodzą tam anioły i diabły, kuszą, rozmawiają z bohaterami. Więc o tym kuszeniu będzie. Rozczytujemy Wielką Improwizację - Konrad mówi o sobie, że jest pieśniarzem. I śpiewa. Ta jego pieśń wypływa z duszy, serca. Pieśń bywa groźna: "I pieśń mówi: ja pójdę wieczorem, Naprzód braci rodaków gryźć muszę; Komu tylko zapuszczę kły w duszę, Ten jak ja musi zostać upiorem". Cała improwizacja jest jak jeden wielki utwór muzyczny. Ma rozwinięcie, początek, zmiany rytmu i kulminację.

Czy zdawał pan sobie sprawę, że będzie się z takimi postaciami i takimi tematami mierzył, kiedy zdawał pan do łódzkiej Filmówki?

- Nie pamiętam marzeń związanych z teatrem. Długo nie wiedziałem, że chcę być aktorem. Wygłupiałem się, uwielbiałem być w centrum uwagi, dowodzić, ale kiedy nauczycielki kazały mi mówić wiersz, płoniłem się i zapadałem w sobie. Pamiętam pierwszy konkurs recytatorski - zapomniałem tekstu, pomyliłem się sto razy i obiecałem sobie, że więcej na scenę nie wejdę.

To co się stało, że trafił pan na studia aktorskie?

- Poszedłem tam za ukochaną. Była w liceum o rok wyżej, miała tam zdawać. Umówiliśmy się, że spotkamy się w Łodzi - pierwszego roku się nie dostała, drugiego dostałem się ja, ona odpadła. Nigdzie indziej papierów nie złożyłem, a to był czas, kiedy można było trafić do wojska. Zostałem w Filmówce. Nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka. W wyobrażeniach Hollywood i Warszawa były moje. Myślałem: "będę gwiazdą". A tymczasem okazało się, że to ciężka praca. Nie tylko nad zawodem, przede wszystkim nad sobą.

Dla chłopaka z Tomaszowa Mazowieckiego najbardziej oczywistym adresem, jeśli chodzi o pracę po studiach, musiała być Warszawa. Tymczasem choć trafił pan do obsady "Metra", nie znalazł pan tam stałego miejsca. Za to dorabiał pan jako kelner w knajpie. To był moment zwątpienia?

- Gdyby nie te ziemniaki obierane o świcie w kuchni i wychodzenie z knajpy o czwartej nad ranem, po zamieceniu całego Foksal, nie byłoby we mnie determinacji. "To nie tak miało wyglądać" - mówiłem sobie przy tych ziemniakach. I pojawił się Wrocław - przytulił mnie do siebie. Czułem się jak bohater filmu "Kabaret", którym byłem zafascynowany. Gorzki w wymowie obraz, który ma w sobie coś dzikiego, fascynującego, bo nawołuje do przygody. Wrocław też taką przygodę obiecywał. To był piękny czas - pierwsze spotkanie z Teatrem Muzycznym "Capitol", z Wojtkiem Kościelniakiem, z Leszkiem Możdżerem, z Przeglądem Piosenki Aktorskiej. To jest ważne dla mnie miejsce - tu zacząłem się jako aktor. Bo na początku niewiele wiedziałem o piosence i musicalu. Capitolowska scena była największą, na jakiej do tamtej pory stałem.

Po roli w "Scacie" i zwycięstwie w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej wykonał pan nagłą woltę i zostawił pan Capitol dla Teatru Polskiego. Dlaczego?

- Kiedy trafiłem do Capitolu, wiedziałem, że to dla mnie etap. Że chcę tam być przez chwilę, wziąć to, co najlepsze i iść dalej. Musical to wspaniała zabawa, ale mnie interesował dramat, teatr słowa. Przyszedłem do Krzysztofa Mieszkowskiego z gotowym scenariuszem "Smyczy", która była efektem PPA - laureat musi przygotować recital. Ja wymyśliłem sobie spektakl, w którym zasłaniam się rolami, tekstami. Wtedy to było w teatrze dramatycznym coś nowego, nietypowego - dziś bardzo intensywnie przeplata się z musicalem, piosenki tworzą strukturę wielu spektakli, aktorzy grają na instrumentach, śpiewają niektóre partie. A do teatru muzycznego wchodzą Jan Klata, Agata Duda-Gracz, Monika Strzępka, wnosząc inną jakość. Granice się zatarły, czerpiemy z siebie wzajemnie.

W Teatrze Polskim, poza spektaklami Jana Klaty, był pan aktorem one man shows - jak "Smycz" czy "Farinelli". Dorobił się pan fanklubu - ma pan wielbicieli i wielbicielki, którzy przychodzą do teatru na Porczyka. Łatwo stracić dystans do siebie w takiej sytuacji?

- Pewnie. Tracę ten dystans regularnie. Jestem uzależniony od intensywności tych doznań, przez co mam ciągłe poczucie braku czasu. Bo to nie jest tylko kwestia pracoholizmu. Mam świadomość, że zabraknie mi życia na to, co chciałbym zrobić. Wydaje mi się, że jestem tym chłopcem, który dopiero co skończył 25 lat, a za chwilę będę mężczyzną przed czterdziestką. Nie mogę w to uwierzyć - wewnętrznie jestem wciąż taki sam, tymczasem Oskar rośnie, a mnie przybywa siwych włosów. Są role, których już nie zagram.

To, co robię, bierze się z marzeń i snów. "Farinelli" urodził się w mojej głowie w 1999 roku, podczas egzaminów do szkoły filmowej. W 2010 powstał spektakl. Nosiłem go w sobie przez dziesięć lat. W 1999 roku leżałem w akademiku, na drzwiach wisiał plakat z filmu, zasypiając, patrzyłem na Farinellego i powtarzałem sobie: "Chciałbym być jak on. Chciałbym być władcą serc i dusz. Chciałbym być tak mocarny, kolorowy, egzotyczny, taki jedyny". Wytatuowałem go sobie w głowie. Tak jak "Smycz", która wzięła się z próby odpowiedzi na pytanie, czy chcę być aktorem, bo nie chcę być sobą, czy może dlatego, że chcę próbować być kimś innym.

Jak pan na nie odpowiada?

- Kiedyś otworzyłem butelkę z jakimś napojem. Na kapslu znalazłem zdanie: "W życiu chodzi o to, żeby być trochę niemożliwym". To o mnie - bardzo chcę być momentami niemożliwym w tym, co robię. Nie po to, żeby zachwycać, raczej przekraczać granice. Ale już nie mam siły na to, żeby to było dla mnie niebezpieczne, wyczerpujące.

A gdzie jest granica?

- Mogę dojść do ekstremum, ale nie chcę umierać na scenie. Chcę mówić o życiu - to mnie najbardziej interesuje. Pięć lat temu z chęcią wypruwałbym sobie flaki, ocierał się tyłkiem o ledy i lustra, przeżywał i czuł, że cierpię. Dzisiaj chcę ludziom przypominać o życiu - że jest jedno jedyne.

Dalej chce pan być jak Farinelli - najlepszy, jedyny, niezastąpiony?

- Nie, bo zdałem sobie sprawę, jak bardzo potrzebna jest rysa na tym wizerunku. To było dwa lata temu - głównie za sprawą bolesnej porażki związanej z tą rolą. Ja nie wiem, co ja sobie wtedy myślałem. Że mógłbym zaśpiewać jak Farinelli? Przecież nie mam takiego głosu. Nie jestem też w stanie choćby w jednej dziesiątej pojąć stanu umysłu i ciała tego człowieka, którego siłą wykastrowano - emocjonalnie i fizycznie. Jak oddać ten wieczny głód, wiążący się z poczuciem niespełnienia, nieosiągnięcia orgazmu, bezpłodności, fizycznej i artystycznej? Do "Farinellego" wyobrażałem sobie, że aktorstwo jest jak zestaw szufladek, w których można swoje klocki poukładać, posegregować. Że wszystko musi być wyćwiczone, trafione w punkt. Że dopiero wtedy cały warsztat ze swoją mechaniką będzie zachwycał.

A nie zachwyca?

- Ale czy o to chodzi? Przecież dopiero kiedy ta idealna maszyna zaszwankuje, dostrzegamy co się dzieje wokół. Oczywiście, "Farinelli" to niejedyny czynnik - urodził się Oskar, okazało się, że nie jestem już chłopcem, że stałem się mężczyzną, tatą. No i pojawiły się nieuchronne pytania - czy jestem dobrym tatą i jak mam się nim stać. Mój świat się rozszerzył - zrozumiałem, że ze sceny mam mówić nie o sobie, ale o nas, bo przecież każdy widz chce, żebyśmy mówili mu o nim i do niego. A to przecież nie jest idealny widz. I mój bohater nie jest nadczłowiekiem. Więc dlaczego ja nim mam być?

Dlaczego to takie trudne?

- Bo to wiąże się również z pychą i narcyzmem. A ja jestem narcyzem, przyznaję się do tego.

W czym to się przejawia?

- W tym, że zajmuję się tylko sobą i mówię tylko o sobie. I boli mnie, kiedy ktoś mówi źle o mnie i kiedy pochopnie ocenia to, co mówię lub piszę. Mam na myśli m.in. moje felietony, w których co i rusz deklaruję, że chciałbym pisać o rzeczach, które nas dotyczą, a koniec końców mówię znów tylko o sobie. To jest jedyny pewnik, w sprawie którego mogę zająć stanowisko. Nie mógłbym napisać recenzji spektaklu, opowiadać o warsztacie, o języku. Na szczęście na scenie rozmawiam ze sobą przed wami. O czymś, co dotyczy nas.

Może bez tego pierwiastka narcyzmu nie byłby pan aktorem?

- Może. Ta chęć bycia idealnym brała się ze strachu, żeby nie dostrzeżono wad w tym, co robię. Bo przyznanie się do błędu i wyzwolenie w sobie błazna było najtrudniejsze.

Wszyscy boimy się śmieszności.

- A choćbyśmy byli nie wiem jak tragiczni wewnątrz, na zewnątrz jesteśmy tylko śmieszni. Później uświadomiłem sobie, że czasem tego błazna warto spuścić ze smyczy - że może nam coś gorzkiego i mądrego powiedzieć. Sam bym do tego nie doszedł - to są spotkania z Anką Herbut, z Łukaszem Twarkowskim, z Janem Klatą. Bo ja jestem wszystkimi ludźmi, których spotykam. Jeszcze jak studiowałem, chciałem być i Englertem, i Holoubkiem, i Kingą Preis, i Magdaleną Cielecką, i Jackiem Poniedziałkiem. Tylko nie Porczykiem. To normalne - szukamy mistrzów, ideałów, pożyczamy od nich to, co najlepsze. Tylko że potem czegoś brakuje. Ja się buntowałem przeciwko temu rozwalaniu perfekcyjnego warsztatu. Tłumaczyłem sobie: "mój bohater nie może zamilknąć, mój bohater nie może nie wiedzieć". Musiałem dojrzeć do tego, że czasem lepiej zostawić go w niepewności, poszukiwaniu. Dziś mam w sobie gotowość poszukiwania nowych światów. Chociaż boję się, czy nie postawią na mnie krzyżyka.

Na razie piszą o aktorstwie XXI wieku.

- To wszystko bierze się z tych sal prób, ciemnych, pustych, w których człowiek siedzi sam ze sobą i uczy się tekstu. I musi wziąć odpowiedzialność za to, co mówi na scenie. Nie wyobrażam sobie pracy nad spektaklem, w którym ktoś nie powie mi, czego ode mnie chce. Na pewno spanikuję, kiedy usłyszę: "Improwizuj".

Odbierając nagrodę, mówił pan, że artysta głodny nie musi być płodny i że pora zerwać z tym mitem.

- To jest przykra sprawa - zarabiamy naprawdę kiepsko. Kiedy przyjdzie pora wyjeżdżać, co mam odpowiedzieć na pytania: "dlaczego?". Przecież jestem w wielkim, wspaniałym teatrze! Jednocześnie nie wiem, jak długo jeszcze będzie mnie stać na to, żeby tutaj grać. Przy trzech spektaklach w miesiącu nie jesteś w stanie się utrzymać. Poza tym mam marzenia związane z filmem, a wielu reżyserów nie wie, co my tu robimy i kim jesteśmy. Producenci nie wsiądą w pociąg i nie przyjadą, żeby obejrzeć nasze spektakle. Do Wrocławia wciąż jest daleko. Łatwiej zatrudnić kogoś ze stolicy. Chociaż tutaj jest taka kopalnia talentów, że jestem przekonany, że gdyby urządzić casting z aktorami z Wrocławia, Wałbrzycha, Jeleniej Góry, producenci oszaleliby ze szczęścia.

Oswoił pan Wrocław przez te wszystkie lata?

- Tak - jak mówię, że wracam do domu, wracam tutaj. Jak wysiadam z pociągu czy samolotu, zupełnie inaczej łapię oddech. Czuję się tu bezpiecznie. Tu, czyli między Kozanowem, gdzie mieszkam, a scenami Polskiego. Bo ja Wrocławia właściwie nie znam. Nie wiem, gdzie są jakie ulice i knajpy. Ostatnich dziesięć lat spędziłem w teatrze.

Jak to? A nocne, artystyczne życie? Imprezy po premierach?

- Gdzie tam - przecież mamy rodziny i domy. Wstajesz o siódmej rano, odprowadzasz dziecko do przedszkola, biegniesz na trening, bo kondycja musi być, potem próba, zakupy, odbierasz dziecko, o osiemnastej jesteś w teatrze, do dziesiątej grasz spektakl, a potem myślisz już tylko o tym, że musisz spać, zjeść albo spędzić czas z żoną - na dziecko nie ma już miejsca o tej porze, bo śpi. Kiedy przygotowujesz dwie premiery z rzędu, taki stan trwa przez pół roku. A jest jeszcze szkoła i studenci. Przy czym oboje z żoną pracujemy w teatrach, mamy podobny tryb pracy, zdarza się, że w ciągu dnia w ogóle się nie widzimy.

Nagroda pozwoli na chwilę odetchnąć?

- Nie.

Wszystko pójdzie na klocki dla Oskara?

- Trzeba zrobić remont w domu i spłacić pożyczkę w teatrze. I już po nagrodzie. To, jak zarabiamy, wpycha nas w ten kierat: trzeba łapać fuchy, żeby mieć na kredyt, na mieszkanie, na wakacje choćby - wielu aktorów po roku pracy w teatrze nie może sobie nawet na nie pozwolić. Przestajemy pracować w czerwcu - co roku w maju zaczynam się zastanawiać, jak przeżyć do października, kiedy dostaniemy pieniądze za wrzesień. I dlatego właśnie w serialu wypowiadam słowa, pod którymi nigdy w życiu bym się nie podpisał.

Ale rozmawiamy tylko o tych smutnych aspektach mojej pracy. Jakiś taki ponury finał nam się szykuje.

No to porozmawiajmy o tych przyjemnych. Jakie one są?

- Chwile, kiedy publiczność bije nam brawo, kupuje bilety, chce nas słuchać i oglądać. Kiedy dzięki nowej roli i spektaklowi dowiadujemy się czegoś nowego o sobie. Kiedy mądrzejemy. Kiedy ratujemy komuś życie - Grzegorz Gibała, nasz chorujący na stwardnienie rozsiane widz, mówił nam, że nawet jak było z nim bardzo źle, dwie godziny w teatrze były dla niego ratunkiem. To ludzie, którzy piszą listy do teatru i mówią, że zmieniliśmy im życie, sposób myślenia, że dzięki nam się wzruszyli. Ostatnio piętnastolatek, który na spektakl przyjechał z ciocią, z małej miejscowości 200 km od Wrocławia, wysmażył długi list o tym, jak ceni moją pracę, że chce być kiedyś aktorem, że chciałby kiedyś spotkać na scenie. Mam ten list i jak jest mi źle, to sobie go czytam. I nie tylko wtedy - on sprowadza mnie na ziemię, kiedy mam ochotę za bardzo się unieść w swojej pysze.

Warto dostał pan za role Gustawa w "Dziadach" i księcia Potiomkina w "Termopilach polskich". Ma pan poczucie, że ten rok zmienił pana jako aktora?

- Pamiętam próbę generalną przed "Dziadami". I panikę, kiedy uświadomiłem sobie, że muszę to zagrać w całości. Usiadłem przy pianinie i powiedziałem do Wiesia Cichego, który grał Księdza: "Ja tego nie zrobię". Cały czas goniłem za rolą i wciąż byłem krok za Gustawem. Michał Zadara powiedział mi potem: "Gustaw nie ma nic do stracenia, on już jest martwy". I to był ten moment - pomyślałem sobie: co może się stać, najwyżej położę rolę, dostanę złą recenzję, ale nie zginę od tego przecież, nie będzie to koniec świata. Odetchnąłem, spadło ze mnie napięcie, stałem się szczęśliwszy, lżejszy. Dzięki temu mogłem w dniu premiery stanąć na scenie i to zagrać. To wciąż jest za każdym razem maraton - muszę dzień wcześniej poćwiczyć, odpowiednio zjeść, żeby nie być ani zbyt głodnym, ani zbytnio najedzonym. Muszę się dobrze czuć. Ale już nie czuję tej paniki.

W dodatku, na początku pracy, obudził się we mnie strach przed przemijaniem - w nocy zrywałem się z łóżka, przerażony, że kiedyś mnie nie będzie. Czułem się zazdrosny o to wszystko, co zobaczy mój syn, a czego ja już nie zdążę. A jednocześnie to Gustaw, umarły, pomógł okiełznać mi ten strach i przywrócić mnie do życia. Zaraził mnie miłością do życia. Dziś to ono jest dla mnie najważniejsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji