W Narodowym Makbet
Jeszcze parę lat temu poczynania Adama Hanuszkiewicza jako dyrektora teatru i reżysera zdawały się zmierzać wytyczoną drogą. Mówiąc to, mam na myśli następujące przedstawienia: "Kordiana", "Nieboską komedię", montaż Norwidowski, "Beniowskiego", "Wesele". W przedstawieniach tych Hanuszkiewicz odchodził od kanonicznej postaci scenicznej utworów. Dokonywał nieraz radykalnych cięć, akcentował pewne momenty na sposób niemal publicystyczny, wspierał to muzyką bardzo modernistyczną i scenografią idącą na pewne brutalności. Budziło to bardzo żywe kontrowersje. Wielu krytyków zarzucało mu spłycanie czy nawet wulgaryzowanie szacownych utworów odznaczających się głębokością treści i obrosłych sentymentami wielu pokoleń. Hanuszkiewicza broniła natomiast (poza życzliwymi mu, innymi krytykami) wierna i wypełniająca jego teatr publiczność, wśród której było zawsze wielu ludzi młodych. Nie trzeba wywodzić, co to znaczyło, że można było powiedzieć: Hanuszkiewicz ma swoją publiczność i to taką publiczność, z którą warto się liczyć.
Wydaje się, że Hanuszkiewicz obrał sobie wtedy za cel przybliżenie dziedzictwa teatralnego, przede wszystkim rodzimego, poprzez użycie środków nawiązujących łączność z widzem współczesnym o określonej formacji umysłowej, gustach, typie wrażliwości muzycznej, wizualnej. Jeżeli dobrze rozumiem ten cel, to chodziło tu o coś więcej niż proste upowszechnienie klasyki. Chodziło o zbratanie współczesnej publiczności z ideami wielkiego teatru, do czego pomocą miał być częściowy przekład na współczesne środki wyrazu artystycznego.
Poczynania te zyskały sobie u niektórych krytyków nazwę awangardowych, jednakże założenia i cele były tu różne niż w tzw. teatrze eksperymentatorskim. Teatr Hanuszkiewicza był zakorzeniony w tradycji, a nowe pomysły miały przybliżać ją i uczytelniać dzisiejszej widowni.
Po tamtym okresie nastąpił okres nowy i różny od poprzedniego. Zmienił się repertuar, a co może ważniejsze, sposób jego ujmowania, a także i cele, które zresztą pozostają nie wyklarowane. Repertuar jest bardzo różnorodny, żeby wymienić chociażby "Pasję doktora Fausta" Jerzego S. Sity, "Trzy siostry" Czechowa, "Rzecz o sarmacyjej", Jarosława M. Rymkiewicza "Kochanków piekieł", "Proces Kafki", czy też ostatnią premierę "Makbeta". Klasyce towarzyszą tu wariacje na dawne tematy, jak utwór Sity, pastiż hiszpańskiego teatru Rymkiewicza. Nie można się już dopatrzyć ani w przypadku Sity ani Rymkiewicza zamiaru uczytelnienia idei zawartych w wielkim dziedzictwie. Obaj są bowiem mniej uładzeni myślowo niż dzieła czy style, do których nawiązują. Są to w zamierzeniu utwory współczesne w kostiumie historycznym. "Trzy siostry" w tej postaci scenicznej nie dadzą się umieścić na dawnej linii teatru Hanuszkiewicza. W tym przedstawieniu była także widoczna ambicja współczesnej reinterpretacji Czechowa, miało to jednak coś z hołdu złożonego modzie. "Pokażę wam, że już w Czechowie zawierał się Ionesco".
Czechow nie ścierpiał zresztą tej operacji i wziął górę nad Ionesco, co jednak nie uratowało jednorodności przedstawienia.
Ostatnia premiera Szekspirowskiego "Makbeta" daje okazję do postawienia wszystkich pytań, jakie nasuwał ten drugi okres w dziejach teatru Hanuszkiewicza.
Pewną oryginalnością tego przedstawienia jest przesunięcie akcentu z osoby Lady Makbet na osobę jej męża. Zwrócił na to uwagę w swojej recenzji August Grodzicki, mówiąc, że nasza uwaga jest kierowana na osobę samego Makbeta, a wysiłek aktorski idzie w kierunku rozbudowania tej osobowości. Zagadka tego zbrodniarza stanu i tchórza, tego gracza o największą stawkę i słabeusza powolnego w rękach swej mocnej żony, zyskuje tu interpretację podaną nam przez Wojciecha Pszoniaka. Mamy przed sobą neurotyczną osobowość szarpaną euforycznymi ambicjami i przebłyskami trzeźwego spojrzenia na własną potworność. Jest to chyba wszystko, co w tym przedstawieniu zaciekawia. Reszta się sypie.
W zasadzie przedstawienie mieści się w ramach tradycyjnej prezentacji "Makbeta". To znaczy: nie wprowadzono tutaj żadnej myśli, która by w jakiś nowy sposób organizowała całość idei i obrazów Szekspirowskiego utworu. Będąc, jak powiadam, w zasadzie przedstawieniem z ducha teatru tradycyjnego jest "Makbet" Hanuszkiewicza pełen jakby awangardowej kosmetyki. O niej zaś powiedzieć można tylko tyle, że jest niespójna, niefunkcjonalna, nie prowadzi jasno myśli, powoduje sztuczność tempa, wręcz rozbija utwór.
Są w tym przedstawieniu wielkie teatralne wejścia na triumfalnym rytmie, tylko aktorzy potem nie wiedzą, jak się ustawić na scenie. Jest w tym przedstawieniu jakaś niespójność pomiędzy maską, ruchem i słowem. W pewnych sytuacjach pewni aktorzy poruszają się na sposób współczesnego człowieka w jego naturalnym otoczeniu. W innych sytuacjach mają gesty z inscenizacji kostiumowej. Chyba w tym nieprzystawaniu maski i słowa szukać trzeba wyjaśnienia dziwnego faktu, że tak świetni aktorzy jak Kucówna, Chamiec czy Pszoniak są z różnych sztuk, a przynajmniej trzecią część tekstu serwują Panu Bogu, gdyż publiczność tego nie rozumie. Błędy dykcyjne wytrawnych ludzi sceny świadczą o zwichnięciu roli. W rozchwianiu przedstawienia duży udział ma scenoplastyka Mariana Kołodzieja. Tłem stałym wszystkich scen utworu jest konstrukcja przypominająca dworzyszcze po pożarze. Budowla ta składa się ze ścian, wierzei i ganków. Materiałem są zwęglone deski w kolorze smolistej czerni, która stanowi tło wyłączne. Na tym tle i na tych ramach poruszają się postaci, które - wszystkie od początku do końca - ubrane są w jednakowe kostiumy koloru ochry, będące czymś pomiędzy strojem sokolnika a ubiorem z filmu o najeździe Marsjan. W tym ogólnym uniformizmie o płci Lady Makbet mówią tylko cechy fizyczne. Jednostajność niby groźnej ale obojętniejącej szybko czerni i niezmienne mundury aktorów sprawiają, że żadna scena, żadna sytuacja nie odróżniają się plastycznie od innych. Chciałbym wiedzieć jaka idea natchnęła scenografa, żeby wielość, bogactwo, fascynującą indywidualizację postaci i sytuacji, które właściwe są sztuce Szekspira, zredukować do takiego kłębienia się rudawych manekinów w jednostajnym otoczeniu zgliszcz, obróconych w dodatku w doskonałą nudę?
Tym, którzy dawne poczynania Hanuszkiewicza szanowali, wydaje się niepokojące to, co ostatnio w tym teatrze obserwujemy. Dałoby się to w jednym zdaniu wyrazić tak: widać brak głębszego związku między używanymi środkami artystycznymi, a ideą przeprowadzaną w inscenizacjach oraz brak formalnej spójności przedstawień, posunięty aż do zamazania czytelności. Nie można już dziś powiedzieć, jaka jest droga tego teatru, o bądź co bądź niemałej randze w strukturze naszego życia artystycznego.