Artykuły

Mrok zamiast włoskiego słońca

"Cavalleria rusticana" (Rycerskość wieśniacza)" w reż. Leszka Mądzika i "Pagliacci (Pajace)" w reż. Krzysztofa Ciecheńskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Jacek Marczyński w Ruchu Muzycznym.

Twórcy poznańskiej premiery podążyli w odwrotnym kierunku niż zdecydowana większość realizatorów podejmujących się wystawienia "Rycerskości wieśniaczej" i "Pajaców" [na zdjęciu]. Marsz pod prąd bywa wyrazem odwagi, ale nie zawsze przynosi pożądane rezultaty. Złączone w scenicznym życiu niemal od narodzin najpopularniejsze dzieła Pietra Mascagniego i Ruggiera Leoncavalla wydają się obiektem atrakcyjnym, ale i niewdzięcznym dla dzisiejszego teatru. Opowiadają o sprawach odwiecznych: o zdradzie, miłości, namiętności i pożądaniu z wyraźnym erotycznym kontekstem. Łatwo więc dają się umieścić w realiach współczesnych, z drugiej wszakże strony ich mocne osadzenie w konkretach życia oraz wyraziście nakreślone portrety bohaterów nie pobudzają inwencji realizatorów. No, może poza ciekawie wykorzystanym przez Leoncavalla w Pajacach motywu teatru w teatrze, kiedy to życie łączy się ze sztuką, a krotochwilna commedia dell'arte z krwawą tragedią.

W poznańskiej premierze ta scena stała się finałem wieczoru rozpoczętego "Rycerskością wieśniaczą". Dzieło Mascagniego powierzono Leszkowi Mądzikowi, twórcy sławnej Sceny Plastycznej KUL. Dyrekcja Teatru Wielkiego zdecydowała się więc na odważny mariaż poety teatru i sztandarowego dzieła operowego weryzmu. I jeśli miałbym znaleźć jakieś dla niego uzasadnienie, dostrzegłbym je w związkach z naturą - Leszek Mądzik zawsze był z nią blisko; w swym teatrze wykorzystuje ziemię, wodę, liście. "Rycerskość wieśniacza" skąpana jest w sycylijskim słońcu i może dlatego, że tragedia rozgrywa się tu w blasku świątecznego dnia, staje się tak przejmująca.

A jednak Leszek Mądzik zaproponował zupełnie inny świat. W ciemnościach kamienna ściana otwiera się niczym gigantyczne wrota, odsłaniające parę kochanków w namiętnym uścisku i obserwującą ich kobietę. To Santuzza otrzymała wyraźny dowód, że Turridu nie jest jej wierny. Byłby to dobry wstęp do dramatu, który po takim obrazie powinien nastąpić, tymczasem napięcie w Poznaniu nie rośnie. Leszek Mądzik zrobił spektakl odrealniony, niemalże misteryjny. Główni bohaterowie zastygają w pozach, za ich plecami krąży tłum wieśniaków wykonujących rytualne gesty. Całość wydaje się zanurzona w kulturalnym tyglu Morza Śródziemnego, bo piękne stroje Zofii de Ines z elementami przygaszonego złota przywodzą na myśl dawną Hiszpanię, w ubiorach chóru elementy sycylijskie mieszają się z arabskimi czy greckimi. Głównym zaś elementem widowiska stały się przesuwające się nieustannie wielkie ściany skalne o niezwykłej fakturze - raz tajemniczo szare, niekiedy kuszące blaskiem dziwnego, nieziemskiego światła.

Leszek Mądzik stworzył spektakl wysmakowany plastycznie, ale którego uroda nie współgra z klimatem "Rycerskości wieśniaczej". I - co ważniejsze - ten typ inscenizacji nie pomaga śpiewakom. Helena Zubanovich o dźwięcznym, wyrównanym mezzosopranie, potrafi dać postaci Santuzzy dramatyczną ekspresję, kiedy trzeba operuje wręcz krzykiem (zgodnie zresztą z estetyką weryzmu). Gdyby miała do pomocy reżysera, który pozwoliłby na wyraziste rozegranie poszczególnych sytuacji, Santuzza stałaby się postacią poruszającą. Bezbarwni wyrazowo byli Mamma Lucia (Sylwia Złotkowska) i Alfio (Jaromir Trafankowski). Lola, ładnie zaśpiewana przez Monikę Mych-Nowicką, sceniczną obecność ograniczyła do zalotnego machania szalem, by zauroczyć Turridu. Wcielił się w niego gruziński tenor George Oniani, dysponujący głosem tak mocnym, że gotów byłby podjąć każde wyzwanie. Słynny toast zaśpiewał swobodnie, ale i bezbarwnie. Zabrakło podskórnego napięcia w arii, która przecież poprzedza scenę śmiertelnego pojedynku.

W przeciwieństwie do Leszka Mądzika, Krzysztof Cicheński, doktorant poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza, ma niewielkie doświadczenie reżyserskie. "Pajace" są jego drugą pracą, debiutem na tak dużej scenie. Po raz pierwszy zmierzył się też z dziełem należącym do wielkiego operowego kanonu. Z Mądzikiem łączy go zaś to, że obaj mieli wyjściowy pomysł dla swych inscenizacji.

U Cicheńskiego też nie zobaczymy włoskiej (kalabryjskiej według libretta) wsi. Reżyser scenie skupił się na wykreowaniu prowincjonalnego teatrzyku. Ciekawy pomysł scenograficzny Magdy Flisowskiej wprowadza nas za jego kulisy, a kiedy tylna, szklana ściana otwiera się, przenosimy się na widownię. Centralnym punktem jest mała kwadratowa scenka obrotowa, na którą wejście ograniczają wbite w podłogę noże. Jeśli ktoś myśli, że zgodnie z regułą teatralnej strzelby, odegrają one istotną rolę w akcji, to się myli. Zostanie wykorzystany tylko jeden, którym Canio zabije Neddę i jej kochanka Silvia.

Krzysztof Cicheński przygotował się do tej inscenizacji ze starannością naukowca i stworzył ciekawe sytuacje wyjściowe, potem jednak nie potrafił ich rozwinąć. Nic w gruncie rzeczy nie wynika z tego, że Canio - jako dyrektor i reżyser teatrzyku - siedzi niemal przez cały czas przy biurku. To zaś, co nadaje życia akcji - zaloty garbatego Tonią do Neddy, dalej jej scena miłosna z Silviem - nie wykracza poza reżyserski standard wielu inscenizacji. Napięcie zaś, niestety, słabnie w zbyt statycznie rozegranej scenie commedii dell'arte, która przecież niczym toast Turridu zapowiada nieuchronną tragedię, mającą niebawem się wydarzyć.

Życia poznańskim "Pajacom" dodają natomiast wykonawcy. Roma Jakubowska-Handke (Nedda) jest na przemian liryczna i dramatyczna w wyrazie (przydałoby się jedynie nieco więcej piana w górnych tonach). George Oniani wykrzesał w sobie tym razem więcej wyrazistości w partii Cania i słynnej arii Vesti lagiubba. Pozbawiony wyrazu był natomiast śpiew Karola Bocheńskiego, w drobnej, ale muzycznie klimatycznej partii Beppa. Niezwykle udane okazały się występy dwóch młodych barytonów: Mikołaja Partyki (Silvio), a zwłaszcza debiutanta Andrzeja Filończyka, który ze zdumiewającą swobodą wykonał słynny prolog Tonią o tym, że autor postanowił w tym widowisku przedstawić prawdziwą miłość i namiętność, rozpacz i cierpienie, przemoc i śmiech.

I tych właśnie uczuć zabrakło w grze ładnie brzmiącej orkiestry, prowadzonej przez szefa artystycznego Teatru Wielkiego w Poznaniu, Gabriela Chmurę. Gdyby tak w słodkich melodiach Neddy-Colombiny w finale "Pajaców" dałoby się mocniej zaakcentować podskórny niepokój, efekt byłby znacznie ciekawszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji