Artykuły

Swinarski

Trzy tygodnie temu, 4 lipca, skończył osiemdziesiąt dwa lata. Nie był w dobrej formie. Od wizyty przyjaciół wymówił się złym samopoczuciem (nie musiał łgać); wolał być sam. Upił się jak zwykle, poszło trzy czwarte butelki koniaku i jeszcze ze dwie setki czystej, niby nic, ale na drugi dzień ledwo dychał. Nie pomógł klin, zresztą od dawna nie pomagał.

Teraz siedział w przyciemnionym pokoju owinięty szlafrokiem. Choć było wczesne popołudnie i wyjątkowo gorący koniec lipca, wciąż czuł chłód. Słońce, kiedyś uwielbiane, teraz go tylko denerwowało. Piekły oczy, zresztą co za przyjemność widzieć w ostrym świetle starcze ciało pokryte plamami i zmarszczkami.

Sięgnął po wczorajszą gazetę. Bieżące wiadomości już go niespecjalnie podniecały, więc było mu wszystko jedno, co i kiedy czyta. Kiedyś nie mógł bez brudu świata żyć. To napędzało jego spektakle, dawało im siłę. Potem, kiedy przyszła wolność, równie gwałtownie odwrócił się od polityki. Uznał, że swoje zrobił i już nie musi. Nawet na prawie trzy lata wyprowadził się z kraju, zamieszkał u przyjaciół w Lavandou, niewielkim prowansalskim miasteczku na południu Francji. Ale potem wrócił i odkrył, że nieustannie wkurzająca go polityka dobrze mu robi na żywsze krążenie krwi. Nawet został na dwie kadencje senatorem. Rzadko zabierał publicznie głos, wolał obserwować.

Ale teraz już mu całkiem przeszło. Do teatru prawie nie chodził, z reżyserią zerwał ostatecznie pięć lat temu, kiedy w Narodowym zrobił "Króla Leara". To był jego siódmy już Shakespeare w Polsce i zarazem ostatni, łabędzi śpiew i duchowy testament. Policzył w myślach: pierwszy był "Sen nocy letniej", w 1970. Rok później "Wszystko dobre, co się dobrze kończy". Gigantyczne sukcesy. W 1975 zrobił "Hamleta", który przysporzył mu tylko kłopotów. Nie dość, że się najbardziej przy nim namęczył, to jeszcze wystawił po premierze na ataki niejednego z dotychczasowych entuzjastów. Co jeszcze? No tak, "Koriolan" w 1983. Nie lubił tego przedstawienia. Zdrada, główna oś napędowa dramatu, zawsze go brzydziła, ale stan wojenny to przecież też była zdrada. Potem "Miarka za miarkę" w 1991 i wreszcie "Kupiec wenecki" jedenaście lat późniejszy, pełen jadu i goryczy. No i "Lear". Opowieść o władcy, który postanowił wreszcie użyć życia zjedzonego przez politykę, ale szybko odkrył, że już nie umie, polityka za bardzo weszła mu w krew. Widząc, jak córki głupio niszczą jego wizję państwa, próbował odzyskać berło, niestety bezskutecznie. Nigdy, z jakiegokolwiek powodu, nawet najszlachetniejszego, nie należy dobrowolnie oddawać władzy, kiedy państwo dobrze prosperuje - taka miała płynąć ze spektaklu nauka. A jak już oddasz, wyprowadź się daleko od kraju i zapomnij o przeszłości. Lear zrozumiał swój błąd, kiedy już było za późno, i wszystko, łącznie z nim, szło ku zagładzie.

Leniwie przeglądał gazetę. Odruchowo zatrzymał wzrok na artykule o teatrze. Festiwal w Awinionie? Bywał tam kiedyś. Zobaczmy, co słychać w Awinionie. Zaczął czytać.

Coraz mniej jest reżyserów, których interesuje mówienie cudzymi słowami. Przepisanie tekstu, pozbycie się go, czy stworzenie kompleksowej adaptacji nie jest rzecz jasna ani gwarantem sukcesu, ani przejawem awangardowej postawy twórców. To praktyka od dawna w teatrze stosowana, a jednak jej miażdżąca przewaga na festiwalu organizowanym we Francji, w której teatr tradycyjnie jest wiernym sługą słowa, świadczy o definitywnej odmianie. Dzięki temu teatr coraz częściej wypełniają nasze własne, a nie cudze emocje. Każda kwestia czy gest zaczyna odnosić się do nas, a nie jakichś poetyckich istot, które żyły kilka tysięcy, kilkaset czy kilkadziesiąt lat temu.

Jaki tekst ukrywa się pod tytułem spektaklu "Przynajmniej zostanie po mnie piękny trup"? "Hamlet" Shakespeare'a przepisany i wyreżyserowany przez Vincenta Macaigne'a. Ten młody reżyser irańskiego pochodzenia wprowadza do teatru francuskiego ożywczą energię z siłą, z jaką kilkanaście lat temu odnawiali teatr młodzi reżyserzy w Polsce. Jego wizja "Hamleta" czasów kryzysu w Europie to krzyk wydany w groteskowych czy wręcz rozrywkowych okolicznościach, co chroni spektakl przez patosem, ale nie pozbawia go tragizmu. Trzygodzinne przedstawienie (oblegane - kolejki po ewentualnie zwrócone bilety ustawiały się dwanaście godzin przed rozpoczęciem) tonie w sztucznej krwi, którą aktorzy co chwila polewają swoje nagie ciała. Bufonada pierwszej części zmienia się jednak szybko w przerażające serio części drugiej, gdzie tyrania nowobogackiego Klaudiusza osiąga szczyt ignorancji władzy. Klaudiusz gwałci Ofelię. I choć dzieje się to na wielkim białym dmuchanym zamku znanym z wesołych miasteczek, scenę unieważnia już do końca histeryczny śmiech widowni. Klaudiusz rozpaczający po utracie swojego zamku, z którego uszło powietrze, jest odrażający, a Gertruda, która pociesza go, że przecież mimo kryzysu ("zobacz, co się dzieje w Grecji!") pozostało to, co najważniejsze, czyli ich wzajemna miłość ("wyjedziemy do Grecji!"), wydaje się tragiczną idiotką. W finale na scenie zasnutej dymami i zapaćkanej krwawym błotem pojawiają się... sielankowe owce, a aktorzy odgrywają zbiorowe samobójstwo, tonąc w wielkim akwarium. Woda obmywająca ich ciała szybko czerwienieje.

Zdjął okulary, przetarł szkła chusteczką. No-no, powiedział do siebie półgłosem. No-no. Słowa im niepotrzebne. Szkoda. Szkoda Shakespeare'a, pomyślał. Nałożył okulary i podniósł gazetę.

Z kolei w przedsięwzięciu Romeo Castellucciego "O twarzy. Wizerunek syna Boga" zamiast sztucznej krwi na scenie pojawiają się sztuczne ekskrementy połączone z rozpylanym na widowni smrodem od dawna niemytego ciała. Trwający godzinę spektakl wywołał na premierze skandal. Część widzów krzyczała i wyła z oburzenia, doszło nawet do szarpaniny między bijącymi brawo zwolennikami i rozwścieczonymi przeciwnikami.

Wobec wypełniającego cały horyzont sceny oblicza Chrystusa z obrazu Antonella da Messiny rozgrywa się straszny i nieświęty rytuał upadku człowieka. Tym razem upadek jest natury czysto fizjologicznej. Stary schorowany ojciec nie trzyma stolca. Jego syn ubrany w nienaganny garnitur i nieskazitelnie białą koszulę ma właśnie wyjść do pracy. Ojciec posadzony posłusznie przed telewizorem zaczyna wydalać w sposób niepohamowany i niekontrolowany. Brudzi biały szlafrok, białe meble, białą podłogę, wreszcie białe łóżko. Kał wylewa się z niego jak z fontanny, kiedy tylko udaje się synowi zapanować nad sytuacją, obmyć i przebrać ojca, sytuacja się powtarza. Starzec oblawszy łóżko, siada na nim i ukrywając twarz w dłoniach, szlocha. Na scenę wychodzą dzieci obładowane plecakami i torbami. Wysypują z nich metalowe granaty zabawki i zaczynają bombardować twarz Zbawiciela. Huk detonacji narasta, granatów są setki. W końcu twarz zaczyna się wybrzuszać. Wspinający się za nią mężczyźni zalewają płótno brunatną wydzieliną, a następnie niszczą i zrywają, odsłaniając świetliste litery ("(nie) Jestem twoim pasterzem"). Jedynie słowo "nie" nie świeci, jak gdyby Castellucci wycofywał się w ostatniej chwili, pozostawiając decyzję widzowi. Rzecz obywa się bez słów i bez komentarza, operując obrazami, które penetrują zakamarki tabu naszych czasów, czyli starości traktowanej coraz częściej jako choroba.

Jezus Maria, szepnął. Jezus Maria.

Litery zaczęły mu się zamazywać. Myślał, że to oczy, ale nie. To tylko lewa ręka zaczęła drżeć bardziej niż zwykle. Położył gazetę na kolanach i szybko zerknął na ostatni akapit.

I nic nie pomogą protesty konserwatywnego dziennika "Le Figaro" nazywającego Awinion miejscem dla sekty, która odrzuca wielkie teksty Racine'a czy Moliere'a. Można, owszem, zapełnić sceny Awinionu szkolnymi bądź mistrzowskimi, ale zamkniętymi inscenizacjami klasyków. Tyle tylko, że teatr wyjątkowo słabo sprawdza się jako muzeum konwencji. Umiera od tego natychmiast.

Zamknął oczy. A ja żyję? - spytał głośno ściany naprzeciwko. Ściana milczała. - Może ja też już umarłem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji