Artykuły

Papieżyca

Esther Vilar lęka się wolności. Widzi ocalenie dla Kościoła w powrocie do ortodoksji, swoiście rozumianej. Ale czy rzeczywiście jest to ratunek? - pyta ks. Andrzej Luter.

Esther Vilar nawiązuje w swojej sztuce "Papieżyca" do znanej legendy z IX wieku. Dotyczyła ona pewnej dziewczyny z Moguncji, która w Atenach (przybyła tam wraz ze swym ukochanym) występując w stroju męskim zdobywała wiedzę. W Rzymie jako Jan Angelicus została wybrana na papieża. Miała panować przez dwa lata, pięć miesięcy i cztery dni jako Jan VIII, póki nie zmarła w czasie procesji. Ahistoryczność tej legendy jest dziś dla wszystkich oczywista. Rządy owej papieżycy nie mieszczą się w przedziale między śmiercią Leona IV i wyborem Benedykta III. Joannę Drugą autorka sztuki osadziła na tronie papieskim w ... 2014 roku. Vilar napisała ten monodram w 1982 roku, wywołując wielką dyskusję.

Autorka ukazuje nam katastroficzną wizję przyszłości Kościoła. "Ukoronowaniem" klęski katolicyzmu będzie profanacja sakramentu Eucharystii. Papieżyca Joanna II mówi przecież coś o jakichś sztuczkach z opłatkiem i winem. Powiedzmy szczerze, Kościół bez Eucharystii przestałby istnieć w ogóle. To jest absolutny fundament, na którym można budować wszystko inne; wszak jest to sakrament, który ustanowił Jezus Chrystus w czasie Ostatniej Wieczerzy, zresztą wraz z sakramentem kapłaństwa.

Dramat Kościoła i katolicyzmu dopełni upadek zasady hierarchiczności. Papieże będą wybierani demokratycznie przez ogół wiernych. Nic więc dziwnego, że głową Kościoła zostaną osobnicy zdemoralizowani, obskuranci i co najważniejsze: bez wiary; osobnicy, którzy zagubili całkowicie wymiar eklezjalny katolicyzmu, podporządkowując Kościół zasadom rynkowym dominującym na tym "konsumpcyjnym świecie" bez wartości. Demokracja w Kościele doprowadzi, wcześniej czy później, do wyboru kobiety na tron papieski (czy raczej na krzesełko papieskie).

W związku z upadkiem wszelkich reguł postępowania i norm moralnych, Kościół ulegnie hedonistycznemu światu. Z przyczyn populistycznych wyprzeda cały swój majątek, czy też raczej pozbędzie się wielowiekowego dziedzictwa (na przykład zabytkowych świątyń i katedr) przez co straci swoją tożsamość, a wcale nie zyska wiernych, którzy po prostu wydadzą pieniądze rozdawane hojną ręką kolejnych papieży. Esther Vilar eskaluje dramatyczne przykłady upadku Kościoła, które można streścić jednym zdaniem: uleganie duchowi tego świata.

Autorka przyznaje, że jest agnostyczką, osobą niewierzącą, ale jednocześnie mówi wprost, iż jest żywotnie zainteresowana w przetrwaniu Kościoła, ponieważ "mógłby się on pewnego dnia okazać dla nas ostatnim ratunkiem w ucieczce przed nadmierną wolnością". Wyznanie zaiste wzruszające, powstaje jednak pytanie: czy taka wizja przyszłości Kościoła jest realna? Dla mnie jako chrześcijanina (nie istotne, że księdza) nie jest realna, bo wierzę w stałą obecność Jezusa Chrystusa wśród nas. Owszem, być może pod wpływem tzw. ducha czasów wielu odejdzie od Chrystusa, a tym samym od Kościoła i chrześcijanie pozostaną w mniejszości, ale wtedy jeszcze bardziej liczyć się będzie siła świadectwa. Przyznaję jednak, że ogarnia mnie coraz większy niepokój. Nie ukrywajmy: polityka rozdarła Kościół w Polsce, tak jak całe społeczeństwo. Trudno znaleźć argumenty, kiedy wielu ludzi głęboko wierzących radykalnie dystansuje się od instytucji Kościoła, ale nie od wiary. Zjawisko to przybiera na sile, możemy oczywiście udawać, że nic się dzieje, że zostaną tylko najwierniejsi. Tylko skąd wiadomo, że będą to ci najlepsi i najwierniejsi?

Świadectwo jest jednak zawsze najważniejsze; ważniejsze niż ilość, a w sytuacjach ekstremalnych jego znaczenie rośnie. Dowodzi tego historia chrześcijaństwa, a zwłaszcza historia XX wieku. Doświadczenie sakramentu pojednania podpowiada mi, że ta "mniejszościowa" wizja może okazać się zbyt pesymistyczna. Delikatnie się pocieszam, bo wiem, że buntownicy, kiedyś zdradzeni albo znieważeni przez Kościół, często po latach powracają. Czas goi rany, choć nie zawsze. Wielu ludzi bez reszty zanurzonych w nowej rzeczywistości w różnych jej przejawach, przychodzi nie bez wewnętrznego trudu, często po wielu latach, do konfesjonału, a potem na mszę św. Chcą się zatrzymać przy Chrystusie; jakby powracali do Źródła.

Esther Vilar lęka się wolności. Widzi ocalenie dla Kościoła w powrocie do ortodoksji, swoiście rozumianej. Ale czy rzeczywiście jest to ratunek? Myślę, że autorka sama z dystansem patrzy na przedsoborowe ciągoty papieżycy, która w końcu sztuki uwierzy, a przecież mogłaby - jak sama ostrzegła - poprzez miłosierdzie udawać wierzącą. Ortodoksja, owszem, jest bardzo ważna, ale rozumiana nie jako powrót do czasów sprzed pontyfikatu Jana XXIII, a więc sprzed Vaticanum II, tylko jako trwanie przy Chrystusie i jego nauce, a więc jako trwanie przy Wolności. Wolność to nie wróg, jak zdaje się nam sugerować Esther Vilar i za nią bohaterka sztuki Joanna II, wolność to zadanie, które nigdy do końca nie będzie rozwiązane. A chrześcijanin nie może być pesymistą i ulegać katastroficznym wizjom, bo krzyż w swoim najgłębszym wymiarze jest optymistyczny, choć coraz częściej w Polsce przypisuje mu się właściwości funeralne. Optymizm krzyża to jest paradoks chrześcijaństwa.

Warto zatem wybrać się do Teatru Ateneum i obejrzeć ten monodram w wykonaniu Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Posłuchać i zobaczyć, jak wielka aktorka i reżyser Edward Wojtaszek podeszli do sztuki, której przesłanie - mam nadzieję - jest tylko ostrzeżeniem, a nie proroctwem. Właściwie jestem pewien, że jest tylko ostrzeżeniem. Papież Franciszek swoim pontyfikatem - wbrew opiniom wyrażanym po premierze - zaprzecza wielu tezom Vilar. Ale to już temat na inne opowiadanie. Najważniejsze jednak, że monodram z "Ateneum" nikogo nie pozostawia obojętnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji