Lubię westerny
Westernom można wiele zarzucić. Choćby to, że prawie wszystko jest w nich zełgane: walka i krew, jej sens społeczny i historyczny, ludzkie postawy i ich uwarunkowania etyczne - na ogół haniebnie uproszczone i sprowadzone do czarno-białego schematu. Ja zaś lubię westerny za to, co w nich jest prawdziwe. Bo nie da się skłamać koni, pejzaży ani mistrzowskiej konstrukcji dialogów. Te klasyczne westernowe rozmówki, lakoniczne, ostrzejsze od noża, celniejsze od kuli, dostarczają mi zwykle uciechy, przy której zupełnie obojętne staje się całe to zabili-go-i-uciekł.
Western powołał do życia pewną imaginacyjną rzeczywistość i ustanowił rządzące w niej prawa. Stworzył pewien własny kanon, który trwa i okazuje się wyjątkowo odporny. Stał się formą klasyczną. Świadczy o tym nie tylko trwałość i masowa popularność tego gatunku, czy istnienie ustabilizowanych kryteriów oceny, lecz także liczne próby zrewolucjonizowania go oraz łatwość, z jaką można go imitować i parodiować. Jest to zresztą łatwość pozorna, zwłaszcza że wyrobiona pod tym względem widownia dysponuje rozległą skalą porównawczą, bez trudu wychwytując wszystkie potknięcia i fałsze.
Na początku naszego stulecia, gdy Belasco pisał swą "Dziewczynę ze Złotego Zachodu", westernów jeszcze nie było. Trudno więc mieć pretensję, że jego sztuka nie spełnia wymagań, jakie dziś stawiamy temu gatunkowi. Również trudno winić o to Pucciniego, którego zafrapowała egzotyczna tematyka i który skomponował operę do libretta opartego na owej sztuce. W efekcie jednak powstał twór dziwaczny, mający powierzchowność westernu, lecz nie posiadający żadnej z jego zalet, a w dodatku tak silnie nasycony typowymi dla Pucciniego zwrotami melodycznymi i harmonicznymi, że w trakcie słuchania go nie sposób powstrzymać nieustannych asocjacji z "Cyganerią" czy "Toscą", które wszak z Dzikim Zachodem i jego atmosferą mają zgoła mało wspólnego. "Dziewczyna z Zachodu" jest więc trudnym i niewdzięcznym zadaniem dla realizatorów i może dlatego - mimo początkowych sukcesów - dość rzadko trafia na scenę.
Utarła się także opinia, że należy do niezbyt udanych utworów Pucciniego. Tu jednak wskazana jest daleko posunięta ostrożność, bo w tym gatunku sztuki od wykonania zależy znacznie więcej niż można by przypuszczać. Niejedno z uznanych arcydzieł, sądzone po przedstawieniach w naszych teatrach operowych, uznać by należało za utwór niezbyt udany.
Akcja "Dziewczyny z Zachodu" jest błaha, lecz z pozoru efektowna. Rozgrywa się w kalifornijskiej osadzie poszukiwaczy złota, w której króluje Minnie (Halina Romanowska), rozdzielająca w swym "saloonie" whisky i uśmiechy, lecz zdecydowanie odrzucająca zaloty wszystkich mężczyzn. Względy dziewczyny zdobywa dopiero nieznany nikomu przybysz, który - ku jej rozpaczy i ku satysfakcji zalecającego się do niej szeryfa - okazuje się być ściganym bandytą Ramerrezem (Jerzy Orłowski). Pod wpływem miłości bandyta pragnie powrócić na drogę cnoty, ale mściwy szeryf (Jerzy Jadczak) rychło odnajduje jego kryjówkę. Minnie wykorzystuje uczucie przedstawiciela prawa, gra z nim w pokera o życie ukochanego stawiając w zamian własną osobę i - oszukując - wygrywa. Lecz spragnieni ukarania bandyty poszukiwacze złota wkrótce chwytają go ponownie i dokonują samosądu. W ostatniej chwili zjawia się dzielna Minnie, równie biegle władająca bronią co wykładająca swym chłopcom słowa Biblii, i groźbą i prośbą uzyskuje przebaczenie dla swego Ramerreza, po czym oboje odchodzą w siną dal.
Jak widać, rzecz nie jest ani głupsza ani mądrzejsza od większości westernów i librett operowych. W jednym i w drugim wypadku zresztą treść rzadko kiedy bywa czymś więcej niż pretekstem, bo istota tkwi w formie lub - jeśli kto woli - w stylu.
Marek Okopiński, który wyreżyserował "Dziewczynę z Zachodu" w Teatrze Wielkim w Łodzi, wybrał formę parodii. Przedstawienie zaczyna się od całkiem już klasycznej westernowej sceny mimicznej, w której przez wahadłowe drzwi "saloonu" z trzaskiem i wcale zręcznie wypada jakiś klient - zapewne zdzielony w szczękę (szkoda, że :Państwo tego nie widzą). Cała ta scena i następująca po niej scena zbiorowa wewnątrz "saloonu", zbudowanego z niemal dokumentalnym realizmem, należą do najbardziej udanych i całkiem zabawnych.
Później jednak parodystyczne zabiegi reżysera stają się mniej konsekwentne, tak że chwilami rodzi rodzi się mrożąca krew w żyłach wątpliwość: a może to nie jest parodia, może oni to tak całkiem serio? Brr.
Lecz nie, to niemożliwe. Wszak Okopiński jest wytrawnym reżyserem, Marian Kołodziej utalentowanym scenografem, a Zygmunt Latoszewski poważnym dyrygentem i jest rzeczą wykluczoną, by nie zdawali sobie sprawy z tego co robią. Równie nieprawdopodobne jest to, by ambitny Teatr Wielki w Łodzi pozwolił sobie na jakąś "taryfę ulgową'', zwłaszcza wobec pozycji praktycznie biorąc zupełnie u nas nieznanej. Kowboje, którzy szarpią się z bronią nie umiejąc wydobyć jej z olstrów; groźne zabijaki siadające na krześle wedle wszelkich reguł XIX-wiecznego teatru, z nogą wdzięcznie odstawioną do tyłu; dialogi, przy których tekst przeciętnej operetki staje się literaturą; sepleniący szeryf i pojedynki słowne z których wiadomo tylko tyle, że zaraz padnie strzał; izdebka Minnie zagubiona gdzieś wśród ośnieżonych szczytów Sierra Nevada, lecz wyściełana obiciowym brokatem z Desy; owe szczyty Sierra Nevada, wyświetlone na horyzoncie, które przy bliższym wejrzeniu okazują się jakże swojskimi Tatrami; a nawet i konie - jakże western bez koni? - lecz wymalowane, apokaliptyczne, kłębiące się nad sceną w miejsce obłoków. Wszystko to razem nie może być przecież niczym innym jak parodią. Wierzę, że zamierzoną.
Tyle tylko, że Puccini jej nie przewidywał i jego muzyka jest ogromnie serio. Stąd nieuniknione pęknięcie przedstawienia, zgrzyt i przyczyna wątpliwości.