Operowy western na łódzkiej scenie
SŁAWĘ Giacomo Pucciniego tak skutecznie i bez przerwy podtrzymują na wszystkich scenach najpopularniejsze jego opery "Cyganeria", "Tosca" i "Madame Butterfly" oraz rzadziej już grywane, ale także powszechnie znane "Manon Lescaut" i "Turandot", że mało kto z miłośników opery pamięta o jednej jeszcze pozycji, w Polsce nie granej bodaj od prapremiery w 1911 roku: "Dziewczynie z zachodu". Nietypowe są jej dzieje, od niebywałego triumfu premierowego w Metropolitan Opera (dla której została napisana) i błyskawicznej kariery na wielu scenach amerykańskich i europejskich, poprzez długi okres zapomnienia - aż do renesansu w latach sześćdziesiątych. Nietypowe to zresztą dzieło - za kanwę fabularną służy mu kalifornijska gorączka złota i bohaterowie tych czasów na Dzikim Zachodzie.
A więc - pierwszy western, do tego z muzyką operową, wyprzedzający o całe lata filmowe transpozycje tej tematyki. Libretto, według sztuki Dawida Belasco, ma solidne węzły dramaturgiczne, ale jednocześnie sporo naiwności, zwłaszcza w nakreśleniu postaci głównej bohaterki. Muzyka Pucciniego jest tu odmienna od tego do czego przyzwyczaił nas kompozytor w poprzednich swych dziełach, nowocześniejsza w fakturze, nie mniej ciekawa, ewokująca atmosferę miejsca akcji i surowych konfliktów. W każdym razie decyzja zrealizowania "Dziewczyny z zachodu" przez placówkę operową tej miary co łódzki Teatr Wielki nie powinna budzić wątpliwości, ani zasadniczych sprzeciwów. Publiczność lubi zresztą czasem zobaczyć i usłyszeć coś z mniej znanego repertuaru. Teatr zaś może nawet trochę poeksperymentować, byle bez szkody dla solistów i zespołu, a tego rodzaju obaw tu nie było.
Inna sprawa, czy dzieło to przyniosło pełny sukces artystyczny teatrowi i wykonawcom. Jednoznaczną odpowiedź na to pytanie dać trudno. W przygotowanie opery włożono - jak zawsze w Łodzi - wiele rzetelnych starań; dzieło zyskało oprawę wizualną i muzyczną na wysokim poziomie. A jednak po wyjściu ze spektaklu nie od razu można się pozbyć uczucia pewnego niedosytu. Przyczyną jest chyba nieco dyskusyjna koncepcja sceniczna przyjęta przez reżysera Marka Okopińskiego. Starał się on, co niełatwo przychodzi w konwencji operowej (a nie przełamano jej - mimo prób - do końca), przekazać klimat środowiska poszukiwaczy złota, nadać realność konfliktom i wydarzeniom, nie poskąpił bójek i strzelaniny, maksymalnie "rozruszał" scenę. Tymczasem odbiorca dzisiejszy ma już za sobą szczytowy rozwój westernowej klasyki i elementy te w wydaniu operowym przyjąć może raczej jako imitację filmowych emocji w tej dziedzinie.
Sugerując się muzyką, tam gdzie było to możliwe, reżyser wydobył też inny - balladowy nastrój dzieła; nurt ten przyniósł kilka ładnych momentów, zwłaszcza w pierwszym akcie. Nie pomógł on natomiast w stonowaniu dość wybujałego sentymentalizmu, który nieco drażnił zwłaszcza w połączeniu z tak bliskim Pucciniemu weryzmem. Nie daje to w sumie dostatecznej zwartości spektaklowi, powstają miejsca puste także i dlatego, że niezupełnie konsekwentnie poprowadzono postacie.
Halina Romanowska, odtwarzająca na premierze rolę Minnie, gra właściwie niewiele, za to śpiewa bardzo dobrze chociaż nie jest to partia najlepsza dla jej dość lekkiego gatunku głosu. Jako bandyta Ramerrez wystąpił Jerzy Orłowski; był on wokalnie pewny, małe zastrzeżenia mogła natomiast budzić jego mimika. Największą satysfakcję słuchaczom sprawił jako szeryf Jerzy Jadczak, bardzo swobodny aktorsko w tej roli. Na wymienienie zasługują jeszcze odtwórcy mniejszych partii na premierze, m. in. Adam Duliński, Feliks Gałecki, Zbigniew Jankowski. Dużą rolę pełni w przedstawieniu chór męski przygotowany przez Włodzimierza Pośpiecha.
Muzyczne walory "Dziewczyny z zachodu" w przedstawieniu łódzkim bardzo dobrze wydobył dyrygent Zygmunt Latoszewski. Orkiestra pod jego batutą, mimo gęstej w wielu fragmentach instrumentacji, nie zagłusza solistów, chociaż z dykcją u tych ostatnich coś się chyba pogorszyło.
Realistyczną - co nie jest zarzutem, dekorację i kostiumy "prosto z epoki" zrobił Marian Kołodziej na tyle funkcjonalnie, że można było obracać sceną na różne sposoby, chwilami nawet trudno było zgadnąć po co?