Artykuły

Krystyna Zachwatowicz - warszawianka, która wybrała Kraków

Krystynę Zachwatowicz trudno wyrwać z tej jedynej w swoim rodzaju całości, czyli z mistrzowskiego, cieszącego się ogromnym autorytetem i wielką sympatią duetu artystycznego, który tworzy razem z mężem Andrzejem Wajdą. Działają wspólnie, występują, reprezentują, otwierają wystawy, odbierają nagrody, zawsze razem. Na szczęście, każde z nich jest też artystą osobnym. I każde jest Mistrzem.

Ostatnio, w Krakowie, otrzymali doktoraty honoris causa na Uniwersytecie Pedagogicznym, a niewiele dni później, także razem, podejmowali gości na 20. rocznicy zbudowania i otwarcia Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej MANGGHA. Są wszakże jej inicjatorami i fundatorami.

Na szczęście, każde z nich jest też artystą osobnym. I każde jest Mistrzem. Jako pierwszą do "kontrrewolucyjnego" cyklu Kod Mistrzów zaproszono na spotkanie w Grotesce Krystynę Zachwatowicz, wybitnego scenografa i kostiumologa, profesora ASP, a także aktorkę - nie tylko Piwnicy pod Baranami. Andrzej Wajda, całkowicie incognito, siedział w czasie spotkania na widowni.

- Jak to się stało, że rodowita warszawianka, rodzinnie i historycznie trwale umocowana w stolicy, nagle i na stałe znalazła się w Krakowie?

- Zakochałam się. Byłam na pierwszym roku historii sztuki UW, przyjechaliśmy do Krakowa z wycieczką studencką. To był rok 1951. I zobaczyłam miasto prawdziwe, z prawdziwym wielkim Rynkiem, z ulicami i z zabytkami, bez ruin. Wyczułam w nim spokój i bezpieczeństwo. I zakochałam się. Powiedziałam sobie: za rok o tej porze tutaj właśnie zamieszkam. I tak zrobiłam. Nawet zamieszkałam "nad" samym Rynkiem, przy ulicy św. Jana 2.

A z Warszawą byłam związana od zawsze. Nawet urodziłam się w samym jej centrum, w budynku na rogu Marszałkowskiej i Żurawiej. Miałam 9 lat, gdy wybuchła wojna. Mój ojciec był związany z Delegaturą Rządu londyńskiego na kraj, dlatego w miarę łatwo pozwolił mi zapisać się do tajnego harcerstwa. A niedługo potem było powstanie warszawskie, my harcerze też braliśmy w nim udział. Przenosiłam dokumenty, byłam łączniczką i sanitariuszką. Przeżywałam te sytuacje jak wszyscy: bardzo mocno i głęboko. Gdy powstanie się skończyło, pamiętam, rozmawiałam z ojcem i mówiłam, że był to taki wspaniały okres, flagi polskie powiewały, ludzie byli razem, walczyli. A ojciec odpowiedział, że powstanie było strasznym błędem, bardzo dużo ludzi zginęło, bardzo wiele zabytków sztuki przepadło, wszystko zostało zrujnowane.

To moje spięcie z ojcem było ważne. Bo w miarę upływu lat, moje zdanie staje się teraz coraz bardziej podobne do zdania ojca.

Ojciec ratował w Warszawie zabytki po wojnie. Był konserwatorem i architektem. Został głównym architektem Warszawy.

A ja w Warszawie zdążyłam skończyć liceum sztuk plastycznych i rozpocząć studia na historii sztuki. Chciałam iść na filozofię, do profesora Tatarkiewicza, ale akurat wtedy filozofia zmieniła się na filozofię marksistowską, a profesor przestał wykładać. Na II roku historii sztuki byłam już w Krakowie. A tu wielkie nazwiska, starzy profesorowie. A najbardziej podobało mi się, że wszędzie było blisko: wychodziłam z domu, gdy zegar na wieży mariackiej zaczynał bić. A gdy kończył, już byłam na wykładzie, bo historia sztuki była wówczas przy ulicy św. Anny.

Niedługo doszedł do tej bliskości jeszcze jeden adres, bo zaczęłam studia na ASP, przy placu Matejki. Najpierw był to wydział malarstwa, a potem scenografii. W drodze na Akademię musiałam trafić pod jeszcze jeden adres, bo przy ul. św. Jana 4, niedaleko mojego domu, w jednej z sal dzisiejszego kina ARS mieścił się wówczas teatr Groteska. To były czasy państwa Jaremów i tam miałam możliwość, jeszcze w czasach studenckich, zadebiutować oprawą plastyczną reżyserowanej przez Władysława Jaremę sztuki dla dzieci "Listonosz Stempelek". Pamiętam pierwsze odpowiedzialne zadanie: miałam narysować na wielkim kartonie spłoszone przez Listonosza Stempelka kury i gęsi. - Idź do domu - powiedział reżyser - bo masz blisko i to rozrysuj. Narysowałam, karton zagrał na scenie, a ja zadebiutowałam.

- To były, o czym Pani wspominała, czasy wielkich nazwisk. Jakie nazwiska, jakie osoby ukształtowały Panią? A może to nie ludzie, a wydarzenia stały się ważniejsze?

- Zawsze ludzie są najważniejsi. Najpierw człowieka kształtuje dom - i tu najwięcej zawdzięczam moim rodzicom. A potem, w czasach studiów, miałam szczęście trafiać na wielkich artystów. Na ASP takie wielkie znaczenie miał dla mnie profesor Zygmunt Radnicki. Człowiek, który przed laty studiował u Mehoffera i Weissa, a potem w Paryżu u Józefa Pankiewicza - dał mi rzeczywiste i mocne podstawy malarstwa. A potem scenografia - to była szkoła profesora Karola Frycza. Sam profesor był żywą historią: widział pierwszą inscenizację "Wesela" Wyspiańskiego! Profesor unaocznił nam, kto to jest scenograf i na czym polega jego praca. Mówił studentom, że zawsze trzeba przede wszystkim bardzo dokładnie przeczytać tekst sztuki, a potem spróbować przedstawić własną inscenizację. Nie był już człowiekiem młodym, wiele widział, a nigdy nie sprzeciwiał się naszym pomysłom. Natomiast zawsze musieliśmy je umieć objaśnić. Ja się tego nauczyłam i jestem tej zasadzie wierna do dziś. W każdej chwili wiedziałam, że muszę mieć własny pomysł. Bo jeśli mam z kimś pracować, to ja wnoszę swoją propozycję, reżyser swoją i możemy rozmawiać. Gdybym miała być tylko wykonawcą wskazówek reżysera, to moja praca nie byłaby twórcza, czyli dla reżysera taki kontakt też nie byłby ciekawy.

W tamtym okresie studenckim miałam kolegów, starszych nieco i młodszych, którzy wkrótce okazali się interesującymi dla teatru, a potem i dla kina artystami: Lidia Minticz i Jerzy Skarżyński, czyli późniejsi państwo Skarżyńscy, Kazimierz Mikulski... Wszyscy pozostawaliśmy w orbicie Tadeusza Kantora. To był dla nas wszystkich prawdziwie inspirujący artysta.

- Okres studencki zawsze bywa bogaty! Pani miała jeszcze epizod sportowy...

- Jeździłam na nartach, nawet wzięłam udział w zawodach sportowych, a zjeżdżając z Gubałówki, zajęłam drugie miejsce. Ale przede wszystkim chodziłam po Tatrach. Do klubu wysokogórskiego zapisałam się jeszcze w Warszawie, ale chętniej chodziłam w góry z taternikami z Krakowa. Bo w Krakowie był zupełnie inny stosunek do gór. Warszawiacy traktowali wspinaczkę jak sport, jak rekord do pobicia. Krakowiacy - z pokorą wobec wielkości. Wiedzieli, że góry są żywym organizmem, który albo nas przyjmie, albo nie. I ta grupa, razem ze wspaniałym Staszkiem Wowrą, stała się też moją.

- Ale zanim zaczęła się prawdziwa kariera scenografa, trafiła Pani do Piwnicy pod Baranami. I zachwyciła talentem pieśniarsko-interpretacyjnym, a niezapomniany song "Bo taka głupia to ja już nie jestem" do dziś ma powodzenie na YouTube. Czy można trafić lepiej, by zarazić się "duchem Krakowa" na zawsze? Jak to się zaczęło?

- Moja przyjaciółka, Joasia Roniker, spotkała w sklepie rybnym, który był kiedyś w Rynku, Piotra Skrzyneckiego, mojego o rok młodszego kolegę z historii sztuki, i zapytała, czy Krysia nie mogłaby czegoś w Piwnicy spróbować? I spróbowałam. A Piwnica to był wtedy inny świat. W momencie zejścia do Piwnicy normalna rzeczywistość przestawała istnieć. Oficjalne czynniki nie potrafiły jej rozgryźć. Cenzorzy przychodzili, siadali, słyszeli wszystko i nie mogli zrozumieć, z czego się publiczność śmieje. Bo myśmy w tekstach nie byli "wprost". To rzeczywiście były niezapomniane chwile.

Droga scenografa

Krystyna Zachwatowicz ma w swojej teatralnej twórczości ponad 150 scenografii. Nadal lubi i umie opowiadać o swojej drodze zawodowej. A była to droga bardzo... wędrowna. "Nigdy bym nawet nie pomyślała, że mogłabym zacząć od Krakowa, więc wszystko było tak, jak trzeba" - mówi dzisiaj. Zadebiutowała jako scenograf w teatrze w Gnieźnie. Potem był Sosnowiec, Zabrze, Gliwice, wpadła "na chwilę" do Warszawy, potem Wrocław, Łódź, Gdańsk ... Ale przez cały ten czas mieszkała w Krakowie i powracała do Krakowa. To było jej miejsce, z którego wyjeżdżała i wracała, jak do domu. A ta jej "twórczość wędrowna" była intensywna. To kontakt z wielkimi reżyserami i wielkimi sztukami, nie tylko w kraju, także za granicą, od Niemiec Zachodnich, przez Paryż - do Stanów, od Tel Awiwu, przez Moskwę - do Tokio.

Dziś mówi, że taka praca jest fascynująca, ale bywa też trudna, bo praca w innej kulturze zawsze niesie niebezpieczeństwo niepełnego porozumienia się. Wspominała np. pracę w Argentynie i specyfikę podejścia tamtejszych artystów do pojęcia czasu. Z nikim w teatrze nie można było się wiążąco umówić. Wszystko było mahana. Przeciwieństwem jest praca w Japonii: wszystko dokładnie i drobiazgowo przygotowane. Ale Japonia była wiele lat później.

Dopiero pod koniec lat 60. Konrad Swinarski zaproponował Krystynie Zachwatowicz współpracę przy "Nie-Boskiej komedii". I tak rozpoczął się najbardziej niezwykły okres jej pracy: Stary Teatr. Współpraca z najwybitniejszymi twórcami teatralnymi przypadła na największe, najwspanialsze dla tego teatru lata 70. Była scenografem, projektowała kostiumy, jednym słowem pracowała przy inscenizacjach Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Jerzego Krasowskiego, Krystyny Skuszanki, wreszcie Andrzeja Wajdy. Pracę w Starym Teatrze do dziś traktuje specjalnie. "Stał się dla mnie pierwszym w Krakowie domem" - mówi.

A scenografia była i jest najważniejsza. To tam potrafi jakimś błyskotliwym i inteligentnym znakiem trafić w sedno reżyserskiej i autorskiej myśli. Dla mnie niezapomniane pozostaną umazane "błotem" brzegi sukien bohaterek "Biesów" Dostojewskiego i Wajdy. A najbardziej lubię maleńki ogródek japoński na samym przodzie sceny w Wajdowskiej inscenizacji "Mishimy". Wspominałyśmy o tym w czasie spotkania. Ale wspaniałości było więcej, zwłaszcza wtedy gdy Andrzej Wajda pracował w Starym Teatrze. A Krystyna robiła scenografię do jego "Nastasji Filipowny", do "Zbrodni i kary", "Nocy Listopadowej", "Emigrantów", "Antygony", "Dybuka", "Sprawy Dantona", a w filmach projektowała kostiumy do "Wesela", "Smugi cienia", a także, do najbardziej krakowskiej z krakowskich inscenizacji Wajdy, czyli do serialu "Z biegiem lat, z biegiem dni".

Teatr pozostał dla Krystyny Zachwatowicz podstawą, choć często zagarniał ją również film. Okazała się świetną aktorką. Była Hanką Tomczyk, żoną Mateusza Birkuta w "Człowieku z marmuru" i w "Człowieku z żelaza". Zagrała w "Pannach z Wilka", "Kronice wypadków miłosnych", "Panu Tadeuszu". Wajda chętnie wymyślał dla niej choćby najmniejsze, zawsze mistrzowsko rozegrane epizody.

Japonia, Manggha, fascynacja...

Krystyna Zachwatowicz nie przypisuje sobie zasług, jeśli idzie o stworzenie Mangghi. To przecież Andrzej Wajda otrzymał piękną nagrodę miasta Kioto za swoją twórczość i postanowił ją przeznaczyć na budowę miejsca, gdzie można przechowywać i eksponować kolekcję sztuki japońskiej znanego naszego kolekcjonera z czasów Młodej Polski Feliksa "Mangghi" Jasieńskiego.

- Moją jedyną zasługą - powie dziś Zachwatowicz - jest to, że nie zapragnęłam dostać futer, brylantów czy willi, a bardzo przyklasnęłam pomysłowi Andrzeja. Okazało się, że nagroda zaspokaja zaledwie część potrzeb (potrzeba było 5,5 miliona, a nagroda wynosiła 400 000 - taka była proporcja), więc w 1992 roku pojechaliśmy do Japonii, żeby zebrać jeszcze trochę pieniędzy. Kolejarze z północnej Japonii dali nam milion dolarów z okazji rocznicy swojej prywatyzacji. Zbieraliśmy na ulicy. Ale gdyby nie 1989 rok, Okrągły Stół i odzyskanie niepodległości, budowa w ogóle nie byłaby możliwa. Bo ówczesny minister kultury, krakowski profesor Aleksander Krawczuk, powiedział, że absolutnie sobie nie życzy, żeby pan Wajda wykazywał tu jakąś inicjatywę, te pieniądze mają przyjść do Polski i za nie wyremontuje się wentylację w Muzeum Narodowym i ewentualnie będzie tam można przyczepić tabliczkę, że to pieniądze pana Wajdy. Więc jesteśmy wdzięczni sytuacji politycznej, która się zmieniła, i Lechowi Wałęsie, który potem, razem z księciem Takamato, Mangghę otwierał.

Japonia jest wciąż moją wielką fascynacją. Jest kontaktem z czymś absolutnie odrębnym. Dlatego jeśli ktoś mi mówi, że zna Japonię, to ja w to w ogóle nie wierzę. Oczywiście, nie mówię po japońsku ani nie jestem znawcą tamtej sztuki, ale przypuszczam, że nawet wtedy nie byłoby możliwe pełne zrozumienie tamtej kultury, można ją podziwiać, można być zafascynowanym nawet - ale zrozumienie jest sprawa znacznie trudniejszą. Nawet chyba jakieś przybliżenie kulturowe nie jest możliwe, tak głębokie są różnice. Te głębokie różnice w każdym wypadku są na naszą niekorzyść, co jest przykre. Gdy było w Japonii wielkie tsunami parę lat temu i było mnóstwo zrujnowanych domów, to nie zdarzył się tam ani jeden akt kradzieży. A u nas nawet powodzianie nie chcą się ratować, bo boją się zostawić otwarty dom.

- A jak kostiumolog widzi doskonałość kimona?

- Myślę, że najważniejsze w nim jest to, że krój kimona nigdy się nie zmienia. Wszystkie warstwy społeczne mają ten sam krój tej szaty. I cesarz, i tragarz. Materiał może być bogatszy lub skromniejszy, zimowe kimono może być trochę inne od letniego, damskie nieco inne od męskiego. Ale krój pozostaje ten sam. Gdy przed laty robiłam kostiumy do opery "Madame Butterfly", odrysowałam sobie kimono dokładnie z muzeum, i to specjalnie, żeby nam z tego nie wyszedł szlafrok, więc mam je dokładnie "w oczach i w rękach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji