Artykuły

Pozja różnie ubrana (fragm.)

SYMPATYCY teatru z zacieka­wieniem przechodzącym nieraz w niepokój lub nawet w de­zorientację obserwują na naszych scenach. Interesującą kotłowaninę przeróżnych form dramatycznych.

RÓŻEWICZA - "TEATR OSOBNY"

Pamiętamy ciekawe przedstawie­nie "Kartoteki" Różewicza, wysta­wionej właśnie na zasadzie kon­wencji scenicznych, nie przylegają­cych do tego pisanego dla teatru utworu poetyckiego. Nowe spotka­nie teatralne z Różewiczem na tej samej scenie, zaaranżowane przez tego samego reżysera, wywołało, po chwilowym zaskoczeniu, serię nie­porozumień. Polegają one przede wszystkim na tym, że "Grupę Lao­koona" traktuje się wyłącznie ja­ko satyrę sceniczną, stosując wobec niej podobne kryteria, jak wobec "normalnej" komedii. Wychodzi z tego coś mniej niż Mrożek i coś więcej niż Jurandot albo Gozdawa i Stępień, jeśli weźmiemy pod uwagę oryginalność i odkrywczość formy satyrycznej. Nie zdradza ona nato­miast rutyny profesjonalnego kome­diopisarza. Momenty w "Grupie Laokoona", najlepiej bawiące nawet niezorientowaną w przedmiocie sa­tyry publiczność, wynikają z do­skonałego trafienia w dysproporcją między językiem i umysłowością zawodowych arcykapłanów sztuki z rodu privatdocentów, a "Przekrojo­wą" mentalnością ich otoczenia. Je­śli do tego dodamy "zdrowy in­stynkt aestetyczny" tych, którzy udają, że snobami nie są, obraz uba­wu będzie pełniejszy. "Grupę Laokoona" można przyjąć jako satyrę, mocno przyprawioną groteską, na określone środowiska artystyczne, można też widzieć w niej tendencje ośmieszania frazeo­logii profesorskiej i niekreśloności pojęć estetycznych, powracających w uczonych dyskusjach i rozpra­wach. Co jednak przesądziło, że nowa sztuka Różewicza nie może się równać z "Kartoteką". Odpowiedź jest prosta. Można lekceważyć usan­kcjonowane praktyką teatralną i ogólnie przyjęte prawa dramatur­giczne, jeśli dla strefy obejmującej przynajmniej jeden utwór stworzy się prawa nowe. Tak było z "Kar­toteką", tak nie jest z "Grupą Laokoona", w której zagubił się autor, a podejrzewam, że i reżyser także. Nie jest dobrze, gdy nudzimy się na przedstawieniu wlokącym się przez cztery godziny, ale jest zupeliie źle, gdy nuży widza przedstawienie trwające (z antraktem) dziewięć­dziesiąt minut. Okazuje się bowiem, że materii dramaturgicznej starczy­łoby na jednoaktówkę. Rozciągnię­ta na pełnospektaklowe przedsta­wienie traci barwę, nudnieje.

Nie stracili barwy aktorzy, zwła­szcza panowie. Wspaniały Dziadek-archeolog, miłośnik piękna i dobrego koniaku (Aleksander Dzwonkowski), nauczył nas, że co prawda człowiek jest psychofizyczną jed­nością i równie dobrze trawi ser, jak piękno, to jednak pomieszanie tych pokarmów może doprowadzić do niejakich wynaturzeń gastrycznych. Przykładem tego już bardziej groteskowy Ojciec (Bolesław Płotnicki) i zupełnie na świadomej zgrywie prowadzony Syn (Jerzy Karaszkiewicz), ofiara daleko posu­niętej frustracji. Groteska nakłada się na inteligentną satyrę również w ciekawej scenografii Andrzeja Sadowskiego, zarazem "symbolicz­nej" i doskonale funkcjonalnej. I ta scenografia naprowadza nas na trop przekornej poezji, która stanowi wewnętrzny nurt tej sztuki...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji