Litość i trwoga. Nasza "la belle epoque"
Przeczytałem sobie ostatnio parę tomików wspomnień sprzed tej wojny i sprzed tamtej wojny. Cóż to były za urocze czasy! Co za wspaniali ludzie! ówczesna Warszawa była miastem o wiele większym niż jest obecnie. Co krok - to wytworny bulwar albo rozkoszna promenada, a wzdłuż tych bulwarów i promenad - wspaniałe lokale, w których raz po raz rozlegał się dźwięk strzelających korków od szampana, nie mówiąc już o dźwiękach orkiestr. Obok lokali - sklepy z bajecznymi witrynami, wyładowanymi po brzegi towarem, których dzisiaj nie uświadczysz nawet w komisie. Po tej Warszawie przechadzali się ludzie - tytany myśli, dowcipu i gestu. Co ktoś powiedział kawał - pół miasta pękało ze śmiechu, a jeśli któryś z przechodniów nie mówił znakomitych kawałów, to jedynie dlatego, że był oryginałem. Oczywiście - było to miasto artystów. Każdy wernisaż był wydarzeniem, a każdy tomik wierszy odkryciem. I trudno sobie wręcz wyobrazić, co się z tymi znakomitymi ludźmi stało. Trudno również wyobrazić sobie, jak to wielkie, wielomilionowe miasto mogło się pomieścić na tak niewielkiej przestrzeni, która, z grubsza biorąc, daje się zamknąć pomiędzy obecnym Placem Trzech Krzyży a obecnym Placem Teatralnym.
Zwłaszcza studiowanie planu Warszawy wprawia w zdumienie obecnego czytelnika wspomnień sprzed tej i tamtej wojny. I im dłużej ów czytelnik przygląda się planowi tego wspaniałego, wielkiego miasta, tym częściej opanowuje go dziwne uczucie, że ktoś tu z nas robi balona. Że może z tymi dawniejszymi czasami jest tak jak z byłymi ziemianami w obecnej Polsce, których jest więcej niż w ogóle było kiedykolwiek ziemi w tym kraju...
Nie piszę tego z ironią, lecz z zazdrością. Jesteśmy pokoleniem, które, jak żadne chyba z poprzednich, powtarza sobie raz po raz, że pracuje dla przyszłości. Ale przyszłość bynajmniej nie będzie miała wrażenia, że mieszkaliśmy w dużym mieście, pełnym uzdolnionych, bystrych ludzi. Przeciwnie - będzie miała o nas jak najgorsze wyobrażenia. A więc, na przykład, jeśli ktoś wspomni w obecności potomka, że X był uzdolnionym człowiekiem, potomek będzie miał do dyspozycji wiele świadectw, aby dowieść, że był to w istocie pijak, nudziarz i sklerotyk. Albo kiedy ktoś ośmieli się zauważyć, że na przykład w kawiarni PIW codziennie można było spotkać kilka inteligentnych osób, potomek odparuje nam z miejsca, powołując się na ustne i pisemne świadectwa, że zbierało się tam kilku nudnych fagasów i parę brzydkich kociaków. I nie pomogą ani prośby, ani groźby. Nawet dzieła, książki, obrazy, wyprodukowane przez tych ludzi. Autorzy wspomnień sprzed tej i tamtej wojny przekonują nas bowiem namacalnie, że do zrobienia legendy wcale niepotrzebne są dzieła, tylko wyobraźnia twórców legend.
Niestety, nasza wyobraźnia pracuje w fatalnym kierunku. Jeśli stara się dociec, jakim kto jest synem, to rzadko okazuje się, że jest nieodrodnym synem swego ojca lub wiernym synem ojczyzny. Przez całe "Pół wieku" życia Putramenta przewinęło się z pewnością mniej niż pięciu ludzi absolutnie bez zarzutu, kilka tuzinów postaci w zasadzie przyzwoitych, lecz za to głupich, śmiesznych, niezdolnych lub niezdarnych, nie wspominając już o reszcie, żeby nikogo nie urazić. A przecież Putrament nie jest pod tym względem wyjątkiem i można raczej powiedzieć, że wzoruje się na dziełach klasyków. Niedawno na przykład odbyła się w Teatrze Dramatycznym premiera "Franka V" Durrenmatta. Normalnie należałoby przypuszczać, że nie wypada już w połowie XX wieku i w trzydzieści lat po Brechcie odkrywać, że w wielkich bankach odbywa się granda. A jeśli już się to odkryło, to nie wypada o tym pisać. A jeśli się już napisało, to nie wypada tego wystawiać. Niestety - nie oszczędzono nam niczego. Przez pierwsze dwa akty wszyscy na scenie oświadczają w kółko, jacy to oni są łajdacy, aż żal się robi tych ludzi i pozostaje nam jedyna pociecha, że robią to - zupełnie jak my w świadectwach naszych współczesnych - dla przyszłości i dla swoich dzieci. W akcie trzecim jednakże facet (łajdak) zabija swoją kochankę (dziwkę), z którą chciał żyć w przyszłości w ciszy i spokoju, a na scenę wchodzi syn głównego bohatera (łajdak) i jego córka (dziwka). I zabawa w demaskowanie toczy się dalej, aż w końcu jedyną postacią nie zdemaskowaną zostaje Świderski, który sprytnie przebrał się za starca i dla niepoznaki dał się wnieść na scenę przez dwie zakonnice. Pomianowski opowiadał mi, że kiedy o trzeciej w nocy spojrzał na zegarek, była już jedenasta wieczór, a Mandalian dopytywał się Tarna w czasie premiery, czy to na pewno napisał ten sam Durrenmatt od "Wizyty starszej pani". W tych warunkach nic dziwnego, że przy końcu przedstawienia aktorzy mierzą do widowni z pistoletów maszynowych. Inaczej nie byłoby oklasków. I tak oto wygląda nasza "la belle epoque".