Artykuły

Z życia glist

Per Olov Enquist jest już u nas znany. Prawda, znajo­mość to jednostronna. Cenio­ny w Szwecji prozaik, w Polsce funkcjonuje właściwie wyłącznie jako autor sztuki o Strindbergu pt. "Noc trybad". Przed kilku la­ty, w sezonie 1977/78, miała ona w naszych teatrach niemałe po­wodzenie. Czy mieć je będzie również nowa sztuka Enquista pt. "Z życia glist", wyrokować trudno. Zalety ma wszakże bez­sporne. Świetny, gęsty dialog, który daje pole do popisu reży­serowi oraz aktorom; wyraziste i pogłębione psychologicznie pos­taci, ponętny dla publiczności te­mat. Rzecz jest bowiem o lu­dziach sztuki, o artystach.

Najpierw ona - Johanne Luise Heiberg, muza epoki, która, jak pisał Jarosław Iwaszkiewicz, "stała się legendą. Uroczą legen­dą dziewiętnastego wieku. Aż do zejścia ze sceny legenda ta ota­czała ją nimbem poezji, uwiel­bienia, uroku. Trudno sobie wy­obrazić dzisiaj to powodzenie, które wielka aktorka miała wśród publiczności, i wpływ jej na całe życie kulturalne ojczyz­ny. Przez długie lata była samowładną kierowniczką losów Królewskiego Teatru w Kopen­hadze, a tym samym wpływała na całokształt kultury literackiej i muzycznej. Prosta dziewczyna, która przez całe życie była na bakier z ortografią, musi być uważana za jedną z najwybitniej­szych postaci XIX wieku w Da­nii" ("Gniazdo łabędzi", 1968). To do niej Henryk Ibsen skierował słynny "List rymowany", zaś ado­rowali ją także inni wielcy epo­ki: Soeren Kierkegaard, Bjoernstjerne Bjoornson i Hans Christian Andersen. Właśnie on, "najbardziej duński z duńskich" pisarzy jest w sztuce Enquista protagonistą, pani Heiberg.

Są jeszcze dwie postaci, pozos­tające jednak w cieniu poprzed­nich. I one mają historyczne pierwowzory. Johan Ludvig Heiberg to krytyk, dramatopisarz, dyrektor kopenhaskiego teatru, zaś Łysa wzięła rysy matki Johanne, ubogiej żydowskiej straganiarki. Historii, poświadczonej źródłami, jest tutaj więcej: po­grom żydowski w Kopenhadze roku 1819, droga królowej z ba­letu do tronu, liczne szczegóły biograficzne zaczerpnięte z "Życia przeżytego we wspomnieniach" Luise Heiberg i "Baśni mojego życia" oraz "Księgi życia Andersena". Zgodnie z nimi autor modeluje niejeden motyw, by wspomnieć opowieść pani Heiberg o jej dzieciństwie czy relację Andersena o upokorzeniu, jakiego doznał w fabryce.

Nie znaczy to wcale, że mamy do czynienia ze sztuką biogra­ficzną lub czymś w rodzaju "scen z życia" artystów. Podtytuł "Obraz rodziny z 1856 roku" jest zwodni­czy i wieloznaczny. Można w nim odnaleźć aluzję do słynnego w Danii portretu rodziny Heiberg (miejsce matki Johanne zajmuje na nim teściowa, hrabina Gyllenburg), ale można go też czytać jako zjadliwy komentarz. Histo­ryczne, biograficzne i obyczajowe odniesienia interesują Enquista o tyle, o ile ważą na intensyw­ności psychologicznej wiwisekcji bohaterów. Ma ona wiele z "odbrązowienia mitu". Bardziej chy­ba jednak dla skandynawskiego niż polskiego widza. U nas bo­wiem jest z Enquistem tak tro­chę, jak mogłoby być z polską sztuką o Chopinie czy o którymś z wieszczów za granicą. Zabieg "odbrązowienia" z grubsza uch­wytny, lecz jego niuanse zatarte.

Może to i lepiej. Polska prapremiera "Z życia glist" w Starym Teatrze udowodniła bowiem, że tekst Enquista - podobnie jak wcześniejsza "Noc trybad" - jest bardzo pojemny interpretacyjnie. Co więcej, ma mocne związki z tradycją współczesnego dramatu, od Strindberga po... Weissa i Osborne'a. Ręka mi nie zadrżała, bo nie myślę o wpływach i zapoży­czeniach dających się filologicz­nie skatalogować, lecz o powino­wactwach natury ogólnej, o sze­rokich odniesieniach, jak np. te­mat psychologii twórczości, tech­nika psychodramy, motyw ambiwalencji natury ludzkiej (Boski Markiz się tutaj kłania) i "mare tenebrarum" psychiki człowieczej. Wystarczy.

Krzysztof Babicki o wszystkich tych odniesieniach dramatu każe nam w każdym razie pamiętać. Rezygnuje - co znamienne - z otwierającego sztukę niemego obrazu sielskiej lektury rodzinnej przy lampie i od razu narzuca inny, niepokojący klimat, stano­wiący zaprzeczenie kameralności, jaką sugerują didaskalia. Pół­mrok i czerń, nadnaturalnych rozmiarów okno wiszące nad sceną (obrócone później, okazuje się rozbitym lustrem), wy­pchany biały szczur i kaczka w pleksiglasowych kubach usta­wionych po bokach proscenium (obiekty magiczne?), trochę sty­lowych mebli: wielki stół, skó­rzana kanapa, szafka ze szkłem, luneta. W takiej odpychającej, zimnej i ponurej scenerii nara­stać będzie intensywność gry prawdy i zmyślenia, jaką prowa­dzą bohaterowie. Gry, która od­słoni bolesne, najgłębiej skrywa­ne urazy i kompleksy, nie speł­nione ambicje i tęsknoty. Bardzo chwilami brutalnej, okrutnej i gwałtownej.

Krzysztof Babicki czyta sztukę Enquista jako uniwersalny dra­mat natury ludzkiej, a zarazem dramat egzystencji. Robi to kon­sekwentnie, przecież nie zawsze z powodzeniem. Chwilami, w sposób nieuzasadniony słabnie napięcie i rytm, zwłaszcza dru­giej części przedstawienia, gdzie jest kilka finałów. Intensywność działań aktorskich, tych w tona­cji crescendo, aż prosi się o staranniejszą kontrolę reżysera. Zaś efekty tak drastyczne, jak pre­zentacja sztucznej szczęki czy krew płynąca z ręki pani Heiberg wydają się zbędne - wy­starczyłoby to, co pokazują akto­rzy prowadzący role na granicy tragikomedii, pomiędzy śmiesz­nością i wzniosłością.

Przyznaję, trochę wybrzydzam. Obejrzałam bowiem przedstawie­nie wyjątkowe. Takie, które da­je możliwość smakowania praw­dziwego aktorstwa i prawdziwe­go teatru, gdzie wszyscy znają swoje miejsce. Może nie jest to komplement zbyt, jak na Stary Teatr zwłaszcza, wyszukany, ale przecież w ogóle rzadko dzisiaj trafia się sposobność, by go użyć. Komplementuję więc dalej - scenografa, który zbudował prze­strzeń symboliczną, a przecież potrafił uczynić ją aktorom przy­chylną detalem i kostiumem; re­żysera, nazbyt może natrętnie mnożącego metaforyczne znaki, jak owe finałowe lilie czy asfodele - kwiaty śmierci, lecz świa­domego materii spektaklu nad którą panuje. I aktorów. Mają oni wprawdzie zadania nierównej rangi, lecz rzeczywiście potrafią być sobie nawzajem nie­zbędni. Przykuta do fotela Ły­sa (Maria Zającówna-Radwan) niemą obecnością działa niczym katalizator podświadomości i su­mienia pani Heiberg. Natomiast Johan Ludvig to już współpart­ner jej dramatu. Jerzy Bińczycki obdarzył go nienagannym wyglą­dem i opanowaniem, lecz zazna­czył wyraźnie, iż osłaniają one uczucia silne i namiętne. Wybu­chają gwałtownie w brutalnej scenie, kiedy to w obecności An­dersena unosi żonę w powietrze i zadziera wysoko jej suknię. Mi­mo oznak siły, potężnej postury, jest w tej postaci ujmująco prawdziwy rys zagubienia i nie­pewności.

Ma go i Andersen, wciąż nie­syty pochwał i uwielbienia. Ale już tło jego niepewności jest in­ne, nie płynie - jak u Heiberga - z poczucia samotności i lęku przed śmiercią, lecz z kompleksu parweniusza. Ten obywatel świa­ta obsypany zaszczytami reaguje niczym naiwne dziecko, na za­rzuty Joanny odpowiada w pewnej chwili tupaniem i krzykiem.. Takim zachowaniom postaci daje Jan Nowicki niezmiernie ciekawą perspektywę - to momentami świadomie stosowana metoda. Andersen w jego brawurowej, chwilami interpretacji nie jest bynajmniej cynicznym graczem tylko swoją naiwność wykorzys­tuje jako broń przeciwko otocze­niu, gdy czuje się bezsilny. Jed­nak aktor owej naiwności miejs­cami nadużywa, gra już nie na­iwnego geniusza, lecz głupka. Neurasteniczna osobowość pisa­rza, jego kompleksy na tle po­chodzenia i erotycznego niespeł­nienia, o których piszą wszyscy biografowie, rysują się jednak w spektaklu wiarygodnie. Szkoda tylko, że Nowicki tak poskąpił Andersenowi ciepła, tekst daje przecież możliwość podkreślenie tej cechy postaci.

Johanne Luise Heiberg to gwiazda przedstawienia. Jasna, smukła, elegancka, piękna - wydaje się uosobieniem spokoju i harmonii. Teresa Budzisz-Krzyżanowska burzy to wrażenie sto­pniowo - finezyjnie cieniuje skomplikowaną osobowość boha­terki, ale nawet wówczas, gdy odsłania ciemne zakamarki jej świadomości - nie burzy go do końca. Zyskuje na tym rola, po­stać mieści szeroką gamę uczuć: paroksyzmy złości i liryczne uniesienia, brutalność i anielską czułość, bezwzględność i wyrozu­miałość. Zaś stosunek do Ander­sena rysuje się jako bardzo trud­ne "powinowactwo z wyboru", oparte na akceptacji mimo wszystko. Podobnie z Heibergiem - Johanne jest uczulona na je­go miłosne gesty, ale przecież odnajdują się wspólnie w cier­pieniu. Do najświetniejszych mo­mentów roli należy opowieść o ojcu. Piekło dzieciństwa, jakby prawem kompensacji urazów, przybiera kształt łagodnej bajki. To zderzenie treści i formy w in­terpretacji aktorki daje przejmu­jący dramat. W tej i podobnych scenach Teresa Budzisz-Krzyżanowska jest mistrzynią, osiąga niezwykle czysty i szlachetny ton. Dzięki niej przede wszystkim cierniowe związki ludzkie zysku­ją na scenie Starego Teatru wy­miar uniwersalny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji