Artykuły

Dwa teatry

Nie ze złośliwości poszedłem na "Szalbierza" do Teatru Dramatycznego, ale by wyrobić sobie zdanie o konflikcie, jaki toczy się wokół aktywności Tadeusza Słobodzianka - pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Dzięki kuriozalnej decyzji urzędu miasta Słobodzianek od paru lat kieruje czterema scenami warszawskimi, tworząc dziwaczny teatralny multipleks. Chociaż od opublikowania przeze mnie krytycznej recenzji słobodziankowego "Młodego Stalina" nie dostaję zaproszeń na premiery, dotychczas sobie nie szkodowałem, bo kolejne realizacje w jego imperium nie wzbudzały specjalnie ożywionych dyskusji intelektualnych. Jedynym objawem życia poza monotonnie nieprzyjemnymi plakatami, zwiastującymi taśmowo produkowane premiery, były odgłosy konfliktów z aktorami, informacje o zrywaniu prób i zapowiedzi Słobodzianka, jaki to kapitalny teatr stworzy.

W warstwie programowej Słobodzianek ma 100 proc. racji - Warszawie przydałaby się scena robiąca teatr solidny, oparty na szacunku do literatury, stawiający na rzemiosło, teatr środka, który nie epatowałby ekstremizmami, barbarzyństwem, wrzaskiem i społecznym radykalizmem. Teatr, który byłby miejscem debaty, ale jednocześnie pokazem mistrzowskiego aktorstwa i reżyserskiego kunsztu. Oczywiście taki teatr musiałby budzić wściekłość nowo-modnych dramaturgów, postnowoczesnych awangardzistów, którzy zapatrzeni na niemieckie wzorce widzą w teatrze jedynie narzędzie społecznej zmiany, instrument przygotowujący przewrót, propagandową agitkę bądź polityczny plakat.

Nic dziwnego więc, że "w imieniu środowiska" artystyczny duet Demirski i Strzępka wystosował list otwarty buńczucznie zatytułowany "Słobodzianek, idziemy po ciebie", w którym szydząc z ewidentnej klęski jego projektu, pytał retorycznie: Czy Warszawa potrzebuje takiego teatru przez kolejne dwa sezony? Duet buntowników wsparli lewicowi krytycy: Witold Mrozek i Roman Pawłowski. W odpowiedzi Słobodzianek, mnożąc złośliwości, porównując atakujących do załogi czołgu "Rudy", zabawnie ripostując, że Strzępka z Demirskim szli, szli, ale najwyraźniej utknęli w barze, chwalił się frekwencją i przewagą dobrych recenzji. No cóż, trudno się dziwić statystykom pozytywnych recenzji, skoro na bramce w Dramatycznym przeprowadzana jest tak ostra selekcja.

ŻAŁOSNA KATASTROFA

Poszedłem więc na "Szalbierza" [na zdjęciu] Gyórgya Spiró, tym bardziej że rymował się z moją zaległą lekturą - "Iksami" potężną powieścią tego węgierskiego autora, którą jako fascynujące dzieło o starości i kolaboracji polecał mi zimową porą Jan Polkowski. Niestety, "Szalbierz" potwierdził wszelkie moje najgorsze przypuszczenia. Wyreżyserowana przez węgierskiego reżysera Gabora Matę opowieść o wyimaginowanym gościnnym występie Wojciecha Bogusławskiego w prowincjonalnym teatrze wileńskim w roku 1810, sztuka o spotkaniu geniusza z tandetą trzeciorzędnego zespołu rzeczywiście wygląda na szyderstwo z Dramatycznego. W sztuce Spiró oglądamy teatr w teatrze: trwają przygotowania do wystawienia "Świętoszka". Bogusławski, choć słabo pamięta tekst tytułowego bohatera, którego ma zagrać, objawia zapatrzonym weń aktorom głęboką interpretację arcydzieła Moliera, budzi w nich wspomnienie czasów, gdy jeszcze coś się chciało, do czegoś się dążyło. Potem jednak, mając w głębokiej pogardzie cały zespół i publiczność, rezygnując z artystycznych ambicji, grając prostacko, wskutek przemyślnej intrygi robi z finału sztuki, który miał być hołdem złożonym carowi i jego wileńskiemu namiestnikowi, kpinę z władzy i pospiesznie opuszcza prowincjonalne miasto.

Sam dramat razi anachronizmem jako ubrana w polski historyczny kostium opowieść pełna aluzji i odniesień do węgierskich spraw. Przestrzegający granic tego, co można powiedzieć w republikach będących protektoratami Rosji sowieckiej, zdawał się przestarzałą ramotą już w roku 1990, gdy w roli Bogusławskiego w telewizyjnej realizacji wystąpił Tadeusz Łomnicki, owszem, aktor stworzony do tej roli, dokonujący w niej rozrachunku z własnym życiem, grający świetnie, ale pokazujący dylematy już mocno zwietrzałe.

No tak, to był Łomnicki, który za umizgi do partii i dworskie kontredanse dostał Teatr Na Woli. Teraz Słobodzianek, który dostał od władzy nie tylko Teatr Na Woli, ale także Dramatyczny oraz scenę Przodownik, pokazuje na swojej największej scenie tyle tych teatrów w teatrze, że aż nie wiadomo, co ujmować w nawias. "Szalbierz" A.D. 2015 ociera się o katastrofę, bo aktorzy mający za zadanie grać słabych aktorów wobec braku reżyserskiego konceptu zacierają granicę między fikcją a realnością: tandecie wileńskiej towarzyszy ta współczesna, warszawska. A wszystko wygląda jak karykatura polskiego teatru aluzyjnego z lat 70. czy 80. Czy o takim teatrze marzy Słobodzianek?

Geniusz przyjechał z zagranicy, liczyliśmy, że coś zrobi z naszym teatrem, że pokaże nam wielki artyzm, a on sam wykonał jakąś niezrozumiałą dla nas sztuczkę i już go nie było. Ale czy z "Szalbierza" dałoby się wycisnąć dziś o wiele więcej?

MIĘDZY EROSEM A MISTYKĄ

To niejedyny przykład fatalnego wyboru dramatu. W teatrze TR Warszawa Grzegorz Jarzyna wystawił bowiem sztukę niemieckiego dramatopisarza Mariusa von Mayenburga "Męczennicy". Sztuka w zamyśle twórców miała być głosem w dyskusji na temat religijnego fundamentalizmu i fanatyzmu. Kłopot w tym, że dramat niemieckiego pisarza dość słabo ma się do postawionej problematyki.

Ale "Męczennicy" Jarzyny to jednak przynajmniej wspaniałe instrumentarium: rewelacyjna, świetnie prowadzona aktorka Justyna Wasilewska pamiętana z "Do Damaszku" Klaty, tutaj kapitalnie oscylująca między młodzieńczą żarliwością a wycofaniem, onieśmieleniem a straceńczą odwagą, i wyborne sceny - modlitwy, mistycznej ekstazy przywodzącej na myśl Berniniego i tak namiętnej, a jednocześnie przecież dyskretnej, że zacierającej granice między erosem a mistyką. Natchnione kazanie, gdzie młodziutka prorokini utożsamia się z Chrystusem, wiarygodny bunt przeciwko zlaicyzowanemu światu. Sceny przekonujące, sugestywne, zagrane fantastycznie i świetnie zainscenizowane: tylną projekcją, z ascetycznymi minimalistycznymi liniami, pokazującymi wstępowanie i zstępowanie modlitwy, doskonałe operowanie światłem. Zróżnicowane koncepty niezaburzające subtelności przedstawienia: agresja pokazywana w komicznym teatrzyku cieni, sceny domowe nauczycieli, dla rozładowania napięcia zabawne łączenie materiałów wideo z żywym planem. Wyraziste i komiczne sceny parodii: modlitwy wstawienniczej za chorą nogę, próby wdrożenia niewierzącej koleżanki w religijne rytuały i błogosławieństwa przed posiłkiem. To wszystko świetne, czasami trafiające w wątpliwości, jakie budzą neofickie zaangażowania, i czyniące ze spektaklu Jarzyny rzecz, którą koniecznie winni obejrzeć wszyscy artyści pragnący podjąć na scenie tematykę religijną. Gdyby jeszcze do tego wspaniałego instrumentarium Jarzyna wziął jakiś bardziej sensowny tekst! Ale niestety to, co zainscenizował, jest dość naiwne, niezbor-ne, a próba adaptowania tekstu niemieckiego dramaturga do polskich realiów kończy się kompletnym fiaskiem.

Marius von Mayenburg przedstawia w swych "Męczennikach" sytuację dojrzewającego młodzieńca, który doznaje nawrócenia i chce realizować radykalny program Ewangelii we współczesnym, kompletnie zlaicyzowanym społeczeństwie. W warszawskiej inscenizacji bohaterem Jarzyna uczynił dziewczynę - Lidkę, co zaciera nieco sens jej poczynań (obnażenie się na lekcji z ćwiczeniami w zakładaniu prezerwatywy na marchew, protest przeciwko zbyt wielkiemu negliżowi dziewcząt.

Nic dziwnego, że "w imieniu środowiska" artystyczny duet Demirski i Strzępka publicznie szydził z projektu Tadeusza Słobodzianka

na basenie). Ale czy chłopak czy dziewczyna - to i tak ich bój o szkołę respektującą wartości chrześcijańskie, która dla Niemców może zdawać się przejawem ekstremizmu, dla nas wciąż jest na szczęście przedmiotem zbiorowej troski. Spektakl jest więc chybiony, jeśli chodzi o diagnozę społeczną. Punkty zapalne, jakie popychają akcję dramatu, są w naszej ojczyźnie elementem żywego sporu, w którym ludzie wierni Ewangelii czy katolickiej etyce nie występują jako pojedynczy szaleńcy, ale liczyć mogą na wsparcie i współpracę. Podobnie zresztą rzecz się ma z drugą stroną konfliktu, reprezentowaną w spektaklu przez nauczycielkę biologii, zwolenniczkę darwinizmu i obalenia seksualnych tabu. W sztuce osoba ta, dość zresztą groteskowa - pomijając patetyczny i wyglądający na doklejony finałowy monolog - traktuje sprzeciw wobec swoich poglądów i metod jako coś kuriozalnego i nieoczekiwanego.

W ogóle spektakl "Męczennicy" zdaje się owocem nieporozumienia. W programie zamieszczono patetyczne teksty o fundamentalizmie, głównie islamskim, do którego oczywiście dokleja się na zasadzie salonowego automatyzmu chrześcijaństwo. W wywiadach przedpremierowych aktorka Justyna Wasilewska chce z kolei odnieść sztukę do protestów związanych z bluźnierczym dramatem "Golgota Pienie". Widać, jak środowisko teatralne poszukuje swojego przeżycia pokoleniowego i mitu założycielskiego. Cóż, sprawa aktorskiego bojkotu z czasów stanu wojennego i obalenia komuny to rzeczywiście rzecz przebrzmiała, teraz trzeba poszukać czegoś nowego. Problem w tym, że sprawa fundamentalizmu muzułmańskiego i świętej wojny nie da się uczciwie zestawić z protestami chrześcijan przeciwko bluźnierstwom w sferze publicznej. A i radykalnego osobistego nawrócenia nie da się utożsamić z walką tradycjonalistów w sferze symbolicznej czy edukacji. Liczba uproszczeń, fałszywych podstawień jest tu tak duża, że sztuka wiedzie donikąd. Chociaż Jarzyna odbiera bohaterce cynizm i wyrachowanie, jakie zapisał w swym dramacie Mayenburg, to jednak, przerysowując postać Lidki, i tak odbiera jej wiarygodność, a z pewnością reprezentatywność.

"Moim celem nie była krytyka postawy fundamentalizmu religijnego, ale jej zrozumienie" - deklarował Grzegorz Jarzyna. Ale przecież jako sztuka o fundamentalizmie już niemiecki oryginał był mocno chybiony. Religia chrześcijańska jako pars pro toto, nie za bardzo nadaje się do rozważań o współczesnych zagrożeniach. Bo naprawdę to nie problem zbłąkanych pojedynczych duszyczek, lecz - w wydaniu islamskim - wielkich rzesz mobilizowanych przez duchowych przywódców. Pewnie, wygodnie jest mówić o fundamentalizmie bez refleksji o społeczno-ekonomicznym upośledzeniu muzułmanów, bez dostrzeżenia klęski projektów asymilacyjnych, bez prawdy o okrutnej eksploatacji peryferii... Te braki czynią z "Męczenników" - zdaje się, że wchodzę tu w buty jakiegoś lewicowego krytyka z Berlina - naiwną opowiastkę, która zapewnia mieszczanom z Bundesrepubliki spokojny sen po sutej kolacji, a że przy okazji dostaje się jeszcze jakimś chrześcijańskim oszołomom, tym lepiej.

Warszawski spektakl, olśniewający realizacyjnie, nadaje się świetnie do rozsnuwania około religijnych dywagacji i jest wspaniałą teatralną wariacją na temat życia duchowego. Gdy Jarzyna dojrzeje do zrobienia spektaklu mistycznego, z pewnością wykorzysta zdobyte w "Męczennikach" doświadczenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji