Kontrola z Centrali
W XIX-wiecznej Rosji "Rewizor" był satyrą na urzędniczą prowincję. W komunizmie wystawiano go dla ośmieszenia partyjnych układów. Czym jest dzisiaj dla polskich reżyserów?
Wydawało się, że to już tylko staroświecka komedia w rosyjskim sosie: humor, złote myśli, pyszne role. Tymczasem młodzi reżyserzy dostrzegli w starym tekście także wizerunek naszych czasów. Celniejszy niż w satyrach współcześnie powstających. Sztukę Gogola potraktowali jak format. Formaty to scenariusze programów telewizyjnych, które się kupuje od innych stacji i kręci, przystosowując realia do miejscowych warunków. Na tej zasadzie Marek Fiedor w Opolu przykroił opowieść - przypomnijmy: o rzekomym urzędniku z Petersburga stawiającym na baczność władze małego miasteczka - do realiów Polski dzisiejszej; Jan Klata zaś w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu wtłoczył tę samą fabułę w czasy miłościwie panującego Edwarda Gierka.
Prowincjonalna beznadzieja
Co zafrapowało reżyserów w Gogolowskim tekście? Bo przecież nie porównania dawnych i dzisiejszych łapówkarzy, przekręciarzy, pożal się Boże baronów partyjnych! Wolno podejrzewać, że jednym z głównych motywów było dostrzeżenie - wreszcie! - wielkich obszarów swojskiego prowincjonalnego marazmu.
W sztukach współczesnych karmieni byliśmy w kółko problemami przyniesionymi przez nowe czasy: choćby okrucieństwem dilerów narkotykowych czy tragedią wyrzuconych na bruk pracoholików. A wystarczyło się rozejrzeć, by spostrzec, że znaczna część społeczeństwa dalej wydeptuje te same utarte ścieżki. Mrówczo pnie się po szczebelkach kariery, drżąc przed gniewem zwierzchnika i karzącym mieczem "kontroli z centrali".
Obydwa polskie "Rewizory" są podszyte smutkiem prowincjonalnej jałowości. U Fiedora w Opolu Horodniczy jest wulgarnym chamusiem, żona ma łeb wypełniony sieczką seriali, a córka rozumie tyle, że nawet takie zero jak rzekomy rewizor ze stolicy jest dla niej jedyną szansą odmiany losu. Wszystko jest tu "sformatowane", przykrojone do ramek codziennej, powtarzalnej beznadziei.
U Klaty w Wałbrzychu jest mniej smutno, bardziej drwiąco. Rozwścieczony nostalgią za ciepłymi czasami wujcia Gierka reżyser drwi z ówczesnych atrybutów sukcesu: meblościanek, Karela Gotta z adaptera, spodni dzwonów, dychawicznych "wozików" pod oknem. Ludzie, za czym tęsknicie?!
Dzierżymorda pomniejszony
W obydwu przedsięwzięciach świetnie wypadają obserwacje obyczajowo-psychologiczne. Celne portrety (zwłaszcza damskie) u Fiedora, trafnie skondensowany obraz epoki u Klaty (skąd ten młodzieniec, rocznik 1973, tyle wie o czasach, które obserwował z dziecinnego wózka?). I można by mówić o brawurowym odkryciu zapoznanego obszaru, gdyby nie...
Gdyby nie to, że Gogol nie przypadkiem uczynił z Horodniczego powiatowego samodzierżcę! Upadek (i autokompromitacja!) takiego mocarza powodowały trzęsienie ziemi. Tymczasem pomniejszając format bohaterów, przystosowując ich wizerunki do dzisiejszych wymiarów, inscenizatorzy zniwelowali ten wstrząs. Obraz pokazany na scenie jest rak dobrze wpasowany w nasze doświadczenie, że aż... obojętny.
I Klata, i dużo bardziej doświadczony Fiedor nie potrafili znaleźć środków scenicznych, które by na tych paskudnych prowincjuszy (w teatralnej metaforze - nas samych) pozwoliły spojrzeć z dystansu. Dotknąć, wywołać odruch protestu. Powstały celne, zabawne przedstawienia, które świetnie się ogląda, ale zapomina się o nich trochę za szybko!
Kiedyś sam Gogol bronił się przed zarzutami krytyków, wskazując jedynego bohatera pozytywnego swojej sztuki - śmiech. Taki śmiech - budzący z letargu, a nie oswajający małość i pogodzenie z beznadzieją - jest nadal pilnie poszukiwany. Sformatować go najtrudniej.