Rewizor, czyli złudzenia tatusiów
Wygląda na to, że Jan Klata, wściekły kontestator z potężnym irokezem na ogolonej głowie, wiedzę o królestwie Edwarda Gierka z lat siedemdziesiątych wyssał z mlekiem matki. Urodził się bowiem w roku 1973, więc co mógł, przepraszam, zapamiętać?
A tymczasem jego przykrojenie klasycznego "Rewizora" do wspomnianej epoki (Teatr Dramatyczny im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, 2003), wypada imponująco celnie pod względem obyczajowym. Spodnie dzwony, kołnierzyki Słowackiego, Demis Roussos, Karel Gott i Boney M. z winylowych płyt, nastrój peerelowskich knajp, cytat z Norwida na czerwonym pluszu w sali konferencyjnej, meblościanki w domach tak zagraconych, że goście przeciskają się z trudem, "eleganckie" asparagusy w rogu pokoju. I takie drobiazgi, że naczelnik poczty jest ubekiem, a jego nieformalna władza - wyrażona tylko sposobem mówienia i zachowania - dorównuje formalnej, Horodniczego. Także na Chlestakowa znalazł się sposób: został peerelowskim playboyem w skórzanej kurtce z ciuchów i z efektowną plerezą na głowie. Inscenizator trochę przesadził, wkładając jednej z "wdów po podoficerze" w rękę oświetlony świeczką portret zabitego męża - jak na pochodach w Gdańsku. Takich zgrzytów - stylistycznych, bo nie tematycznych - na szczęście nie było wiele.
Ważniejsze, że młody twórca dokładnie wiedział, po co sięga tak do tekstu klasyka, jak i do epoki swojego niemowlęctwa. Słysząc zewsząd zachwyty na temat śląskiego wujcia, za którego "było lepiej", zapragnął zadurzonym rzucić w twarz nieśmiertelne "z czego się śmiejecie"? Inaczej: "co tak wspominacie"? Ten "wozik", do którego kluczyki z dumą ofiarowywał Chlestakowowi służalczy Horodniczy, a którego dychawiczny rozrusznik prychał potem za sceną długie sekundy? Te szanse wielkiego awansu po partyjnej linii za cenę podlizywania się byle komu, te układziki, aby załatwić dosłownie wszystko (o protekcję dla syna "w stolicy" prosi przyjezdnego wałbrzyski Dobczyński)? Te portrety wodzów na ścianie, do których trzeba było się modlić, ci kretyni u władzy, przestawiający w podpisie na ścianie literki CK (Norwid) na KC?
Tonacja była wyjątkowa: kpiny nie jadowitej, ale celnej. Klata najwyraźniej nie miał ochoty drwić ze swoich zaczadziałych rodaków, próbował im z sympatią i może nawet ze zrozumieniem, ale konsekwentnie pokazywać fałsz tamtych złudzeń. A przedtem najwyraźniej wykonał poważną pracę dokumentacyjną, żeby mieć w ręku argumenty. Co przydałoby się także niektórym innym szturmom na Twierdzę, bardziej przypominającym atak typu "kupą, mości panowie" niż przemyślaną operację.
Trafienia - bardziej z paintballu niż z ostrej amunicji. Miękkość perswazji wpisanej w to przedstawienie wykluczała "bicie po oczach"; Klata zresztą sam sobie trochę rozmył cel w finale, podstawiając w ramki portretu Gierka wizerunki innych władców (łącznie z rządzącymi już w wolnej Polsce), jakby sugerował, że spektakl był o władzy - a był przecież raczej o poddanych. Wydaje się jednak, że ów ton łagodnego żartu okazuje się skuteczniejszy niż wściekła kanonada. I być może stanowi to obiecującą zapowiedź podejścia nowych pokoleń do Twierdzy Peerel - już nie z amunicją w dłoni, tylko z przewodnikiem, w celu zwiedzenia obiektu zaśniedziałej historii. Co w samej rzeczy musi kiedyś nastąpić, pytanie tylko, czy zanim się to stanie, rozmaite fałsze rozsiewane przez obrońców Twierdzy nie narobią zbyt wiele złego? Ale to już pytanie nie do teatru, przynajmniej nie przede wszystkim.