Artykuły

Paznokieć zgnieciony tipsem

"Iuvenilium permanens" w reż. Tomasza Wysokiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W sinych smugach księżycowej jasności nagi mężczyzna czule czesze paznokciem filigranowy, prawie nieistniejący, matowy mech na pupie nagiej kobiety. Z grubsza tak właśnie wygląda prolog wyreżyserowanego przez Tomasza Wysockiego przedstawienia "Iuvenilium permanens". Chłodny paznokieć na miękkim cieple w kolorze kremu, niesłyszalny ślizg rogowej płytki po skórze niespiesznej, sine smugi niknące w matowym mchu. Pupa jest doskonała. Między biodrem a talią - uskok obezwładniający. Ta kobieta doskonała jest, ale jakby nieobecna. Śpi? Chyba tak. Może marzy o czymś dalekim? Obojętne. Nie ma skóry, która jest. I to już nie jest obojętne.

Paznokieć wolno opuszcza mech. Palce wsuwają się w puste powietrze. Mężczyzna podnosi dłoń i patrzy na ścianę przy łóżku. Jest cała w idącej od okna poświacie. Na sinej płaskości widzi cień dłoni, przebiera palcami w pustce, uruchamia nadgarstek, uśmiecha się. Fikuśna gierka! Puszcza "zajączki". Szara plama dłoni odtańcowuje na sinej płaskości życie zwierząt. Kica płaski królik, szczeka płaski pies, jeszcze coś innego zupełnie coś odmiennego tam czyni. Królik - pies. Pies - królik. Królik - pies... Mężczyzna opuścił realność i wszedł w fikcję realności. Zaczął bawić się w teatr cieni. Gierka szalenie fikuśna! I nagle - gaśnie siność...

Tak, to jest niebywały prolog "Iuvenilium permanens". I wszystko byłoby cacy, gdybym dziś, gdy już jestem po całości przedstawienia Wysockiego, nie musiał do mego zachwytu dopisać fatalnego suplementu. Otóż, to jest niestety - tylko prolog. Zaledwie pięć, góra osiem minut teatralnej czystości, teatralnej tajemnicy wstrzykniętej z wielkim taktem, podanej w ciszy pełnej szmerów i mlasku deszczu za oknem, skleconej na kanwie kremowej skóry, sinych smug, szarych cieni i nagłej ciemności. Tu nie ma co w bawełnę owijać. Tu trzeba retorycznie spytać: jak można było swoją późniejszą niezręcznością aż tak dokumentnie skierdasić sobie świetną delikatność ośmiu minut otwarcia? Niepojęte! Zwłaszcza że filigranowy mech należy do Natalii Strzeleckiej (Pani Gnoiń-ska), paznokieć zaś do Błażeja Wójcika (Stasiek) - a są to artyści, którzy rzadko kiedy gubią na scenie dobre otwarcia.

Wychodząc od kruchych sztuczek teatralnych, co je ongiś ośmioletni Stanisław Ignacy Witkiewicz popełnił, Rafał Dziwisz napisał sceniczną opowieść o zawsze niepojętym przejściu między tzw. życiem a tzw. sztuką. To są kładki cierpkie, ale szczególnie cierpkie się wydają, gdy je los w dziecku rozwiesi. I oto jest dziecko, Mały Staś (Miłosz Konarski, Antoni Kuźmiński). Mały Staś ma dom, mamę (Marta Waldera), tatę (Rafał Dziwisz) i służącą Urszulę (Anna Tomaszew-ska), która gotuje pyszne zupy mleczne. Jest kuchnia, sypialnia i łazienka. Kolorowi goście dzień w dzień przybywają: Pan Zamoy-ski (Maciej Jackowski), Ciocia (Joanna Mastalerz), piękna Pani Gnoińska i śmieszny Góral-do-mokrążca (Marian Cebulski). Mały Staś ma hulajnogę, kolorowe kredki i metalową skrzynkę, pełną skarbów dziecięcych. Ma wszystko, co Pan Bóg przykazał. Ale i coś jeszcze...

Gdzieś w sobie ma jakieś oko nadprogramowe, dziwne spojrzenie, dzięki któremu w wyobraźni rozkrusza zwykłą realność i składa z okruchów nowy, niebywały, artystyczny wzór, aby dzięki właśnie tej sztuczności, tej iluzji - zobaczyć prawdziwą podszewkę realności. Witkacy miał w sobie to oko zawsze, aż do końca, gdy 18 września 1939 roku, na jakiejś zapadłej wsi Polesia, wybrał pętlę, a nie dalsze życie. U Wysockiego nadprogramowym okiem Małego Stasia jest Wójcik. To on będzie mistrzem ceremonii, magiem zmieniania codzienności w oni-ryczną iluzję. To w jego wyobraźni ludzie i rzeczy jego codziennego świata będą jak tańczące na sinej ścianie płaskie cienie ludzi i rzeczy. Słowem - ciągły balans na krawędzi.

Z Małego Stasia w Staśka - i z powrotem. Z realności w iluzję - i z powrotem. Z codzienności w cud zmyślonej opowiastki - i z powrotem. Ze sztuki prawdy w prawdę sztuki - i z powrotem. Wciąż, bez wytchnienia. I wszystko, jak powiadam, byłoby w porządku, gdyby całość nie zgubiła gdzieś delikatności prologu. A zgubiła, niestety. Przez godzinę z minutami rzeczy, ściany, światła, muzyka i aktorzy wirują opentańczo, ale już po kwadransie kompletnie nie wiadomo, po co mianowicie. Gonienie w piętkę, narastający automatyzm, potworne wrażenie, że wszystko w monstrualny papier się zmienia. A po drugim kwadransie staje się jasne, że Gombrowicz miał rację, gdy o Witkacym mawiał: teatr, w którym wszystko jest możliwe, szybko staje się nudny. Tak, po drugim kwadransie, owszem, wypatrywałem mchu, ale szło mi tylko |o mech na drzemkę.

Trudno i darmo: gdy się rzecz całą rozpoczyna takim prologiem, gdy pierwsze takty są taktami pośladków nagiej Strzeleckiej, to później grzechem jest mozolne dzierganie opowieści nie nitką, jeno liną okrętową. Gdy się skądinąd dobry pomysł tłamsi hockami-klockami godnymi pokazów scen z Elementarnych Zadań Aktorskich w Krakowskiej PWST - to teatr pierzcha, bo pierzcha delikatność. Zostaje żal. Zostaje gorz-1 ka, z każdą minutą coraz mniej wyraźna pamięć o tamtym palcu, co z dojmującym spokojem opuścił kremową skórę śpiącej kobiety, aby jako aktor w teatrze cieni - jako płaski pysk psa albo płaskie ucho królika - na sinej scenie ściany dotknąć cierpkiej podszewki skóry świata. Po czym - nagła ciemność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji