Artykuły

Ryszard Ronczewski: Chcę działać i czuć się potrzebny

- Mam 85 lat, ale ciągle gram w filmach. Motorem tego jest nie tyle forsa - choć to także - co przekonanie, że jak przestanę pracować, to po prostu umrę. Rozmowa z wieloletnim aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Dorota Karaś: Dostał pan chińską nagrodę filmową, porównywaną z amerykańskim Oscarem. Jak wygląda ta chińska statuetka?

Ryszard Ronczewski: Ładna, przedstawia figurę kobiety. Taką jakby Wenus. Ciężka jest i wygląda zupełnie jak złota. Przysłali do tego dyplom w języku chinskim i angielskim. Dostałem to dwa lata temu, za najlepszą rolę męską na festiwalu Złotego Koguta i Stu Kwiatów w Szanghaju, prawdopodobnie największym azjatyckim przeglądzie filmowym.

Nagrodę otrzymał pan za "Modlitwę za przyjaciela" niemieckiego reżysera Leo Khasina.

- Leo zobaczył mój poprzedni film kręcony w Niemczech - "W obliczu zbrodni". Kryminał jak pierun, krew sika z ekranu. Grałem tam mafioso, już na emeryturze, ale wciąż pociągającego za sznurki. Khasin zdecydował, że zamiast większego epizodu, który początkowo chciał mi zaproponować, zagram u niego główną postać, Aleksandra. Producent posłał nasz film na festiwal do Chin, ale nie informował mnie, co się z nim dalej dzieje. Po jakimś czasie otrzymałem od niego maila: "Richard, hurra, hurra, hurra, jesteś laureatem". Potem podał mi szczegóły - na festiwalu było pokazywanych ponad dwa tysiące filmów z Chin i 240 z innych krajów. Nasz film startował w kategorii, którą można by nazwać "niechińskojęzyczne"

Ale chętniej niż o tym chińskim Oscarze pogadałbym z panią o tym, jak się czuje facet, który wkrótce skończy 85 lat.

A jak się pan czuje?

- Dzisiaj nie najlepiej, jestem trochę podmęczony.

To dlaczego ciągle pan pracuje?

- Przede wszystkim dlatego, że są propozycje. Moja agencja dzwoniła, że jakaś reklama się szykuje, dlatego trzymam telefon na wierzchu. Motorem tego jest nie tyle forsa - choć to także - co przekonanie, że jak przestanę pracować, to po prostu umrę.

Ostatnio gra pan głównie w produkcjach niemieckich. Premiera filmu "Podejrzany: Szara strefa", w którym też zagrał pan dużą rolę, była w marcu w niemieckiej telewizji.

- Finansowo zagraniczne produkcje bardzo się opłacają. Mój pierwszy duży niemiecki film to był "A na koniec przyszli turyści" z 2007 roku, w którym zagrałem Stanisława, byłego więźnia obozu koncentracyjnego. Za ten obraz dostaliśmy nominację do nagrody na 60. festiwalu w Cannes, w konkursie "Inne spojrzenie". Zaraz potem zgłosił się do mnie Dominik Graf, z serialem "Oblicze zbrodni". W Tatrach, zimą, na mrozie, kręciłem piękny film "Latający mnich i tajemnica Da Vinci" - była to wspólna produkcja słowacka i polska. Potem był jeszcze niemiecki "Westen" i ostatnio serial "Podejrzany", gdzie w jednym z odcinków zagrałem główną rolę.

Jak trafił pan do filmu?

- Studiowałem w szkole teatralnej w Łodzi. Przychodził tam regularnie trzeci czy czwarty asystent reżysera, który miał wytyczne: dostarczyć na plan np. trzech grubych, jednego chudego, ładną babkę i brzydką babkę. Często jeździliśmy też do wytwórni filmowej. Byliśmy tam o 6-7 rano i jak robotnicy sezonowi w Ameryce staliśmy i czekaliśmy, aż ktoś nas zaangażuje.

Zagrał pan w ponad stu filmach.

- Ponad 130, choć nie jest to udokumentowane. Są różne spisy moich ról, ale niekompletne. Ja tego nie prostuję, bo jaka to różnica, czy filmów było 100 czy 110. Sporo tego było, rzeczywiście.

Największa produkcja to był "Faraon" czy "Krzyżacy"?

- "Faraon", bo zdjęcia były rozrzucone między Azję, Polskę i Egipt. Kręciliśmy głównie w Uzbekistanie. Na planie spędziłem dokładnie pół roku i pięć dni. Przyleciałem tam samolotem w maju 1965, dzień po tym, jak pojawili się Kawalerowicz i cała ekipa. Mieliśmy zaraz zacząć zdjęcia, ale nic z tego nie wyszło, bo ukradli pociąg drewna.

Drewno do czego było potrzebne?

- Do dekoracji - posągi i świątynie, wszystko zbudowane było z drewna. Na pustyni powstała stolarnia i malarnia, tam budowano scenografię. Pracowało przy tym kilka tysięcy żołnierzy radzieckich, którzy byli też statystami. Podczas kręcenia "Faraona" kupiłem sobie aparat i natrzaskałem ponad trzy tysiące zdjęć. Na ich podstawie zrobiłem później film, który nazwałem "Podróż sentymentalna". Jest w nim też ostatni wywiad z Kawalerowiczem. Będzie go można zobaczyć w kwietniu, podczas mojego benefisu w Nadbałtyckim Centrum Kultury.

"Faraon" został uznany przez Martina Scorsese za jedno z arcydzieł polskiej kinematografii. Dostał też nominację do Oscara. Film zaczyna się od sceny, w której biegnie pan jako Eunane, z wieścią o zauważonych skarabeuszach.

- Jedyny raz w całym moim życiorysie zdarzyło mi się zaczynać zdjęcia do filmu od pierwszej sceny w scenariuszu. Zwykle nie ma chronologii, sceny układa się w kolejności dopiero przy montażu.

Najpierw te cholerne skarabeusze nie chciały toczyć kulki, choć je do tego tresowali. Potem ja padam na pysk i zaczynam biec. Ta scena jest pokazywana w Hollywood jako ewenement, bo kręciliśmy ją ciurkiem. Nie była montowana. W dodatku między mną a operatorem, Witoldem Sobocińskim, przymocowany był patyk - musiałem biec całą drogę w takiej samej odległości od kamery, żeby nie straciła ostrości.

Jerzy Kawalerowicz dużo wymagał od aktorów?

- Bardzo konkretnie mówił, czego chce i nie miał litości. Jest w "Faraonie" scena, gdy kamera patrzy z punktu widzenia młodego Ramzesa, czyli Jerzego Zelnika, przez tłum żołnierzy, piętra pałacu i dużą bramę. Ja stałem hen, daleko, na rydwanie. Na znak dany z wieżyczki musiałem od razu ruszyć cwałem, trafić w tę bramę i rżnąć w żołnierzy, którzy na mój widok mieli się rozbiec. Bałem się, że ich pozabijam. Tuż za bramą stały ogromne reflektory, które doświetlały plan. Każdy ważył po 350 kilogramów. Tuż przed nimi musiałem wyhamować. Słońce paliło, do tego te lampy, gorąco było straszliwe. Na próbę pojechałem bardzo wolno. Mówię Kawalerowiczowi, że rozwalę reflektory, a on mi na to: "Masz wjechać i koniec".

Wjechał pan?

- Jakoś się udało, konie posadziłem dosłownie na zadach, a kiedy zeskakiwałem, upadłem gołymi kolanami na żwir i kolana miałem zdarte do kości. Ale dubla musiałem trzykrotnie grać. Opowiadam pani o tym, bo pokazuje to desperację reżysera, który na planie jest samotny. Kawalerowicz asystentów miał jak psów, ale niewiele mu pomagali. Ciągle słyszał, że coś się nie uda.

Aktor musi we wszystkim słuchać reżysera?

- Można mieć wątpliwości, gadać, coś ustalać, ale ostatecznie to reżyser decyduje. Trzeba mieć też do niego zaufanie.

Warto było zdzierać kolana do kości w "Faraonie"?

- Niech pani przypomni sobie tę scenę. Jest wspaniała.

Z którym reżyserem najlepiej się pracowało?

- Trudno powiedzieć, każdy ma swoje trudności i łatwości. Z Wajdą spotkałem się tylko dwa razy. Jest bardzo twórczą postacią, pozwala aktorom na wiele. Fajnie pracowało się z Munkiem. W "Zezowatym szczęściu" zagrałem epizodzik furmana, ale taki, który się pamięta. Dwa dni żeśmy próbowali, jak to grać, w końcu wynaleźliśmy, że woźnica będzie gadał po wileńsku. Ze Stanisławem Lenartowiczem dobrze się współpracowało przy kręceniu "Giuseppe w Warszawie" i "Pamiętniku pani Hanki". Wojciech Has był tak samo roztrzepany jak jego twórczość. Wizjoner, trudno było się z nim dogadać.

W "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Hasa zagrał pan ze Zbigniewem Cybulskim, z którym znaliście się jeszcze z Gdańska.

- Braliśmy ślub tego samego dnia, latem 1960 roku w Urzędzie Stanu Cywilnego w Sopocie. Potem na weselu na Kaszubach, w Chmielnie, miałem wręczyć Zbyszkowi i Eli Chwalibóg, jego żonie, świnię pożyczoną od jakiegoś gospodarza. Wieprzek jednak mi się wyrwał i goniłem za nim po polach, razem z Kaszubem, który wołał "oddaj moja świnia!".

Później ze Zbyszkiem spotykaliśmy się od przypadku do przypadku. Zdziwiłem się, kiedy spotkaliśmy się na planie "Rękopisu", we wrocławskiej wytwórni. "Serwus, też tu grasz?" - zapytałem go, kiedy zobaczyłem go w garderobie. "Tak, Van Wordena" - odpowiedział. Wiedziałem, że tę główną postać gra francuski aktor, z którym kręciłem już pierwsze zdjęcia.

Jak to się stało, że Cybulski zagrał zamiast francuskiego aktora?

- Francuz to był taki nie za duży, śmieszny człowieczek. Pierwsze zdjęcia kręciliśmy w stajni, mieliśmy wyprowadzić konie. Ja wziąłem swojego, poznałem się z nim, dałem mu się powąchać. Kiedy przyszło do wsiadania, patrzę, a Francuz zachodzi konia od ogona i zamiast od prawej, próbuje wsiąść od lewej strony. W końcu jakoś się wgramolił. Było jeszcze kilka ujęć, wróciłem do domu, a za kilka dni telefon, że trzeba powtórzyć te stajnie. Kiedy przyjechałem do Wrocławia, okazało się, że Francuz był emigrantem z Polski, który wszystkim wmówił, że jest aktorem. Miał jakąś legitymację, należał do związku statystów filmowych. Nikt się w ten francuski dokument nie wczytywał. Sprawa szybko się wydała, Francuz wyleciał na zbity pysk, ale umowa była tak napisana, że i tak dostał połowę honorarium. Has postanowił wtedy wziąć Zbyszka.

A jak się grało z braćmi Kaczyńskimi w "O dwóch takich, co ukradli księżyc"?

- Jan Batory, reżyser, to był człowiek o niebywałej cierpliwości i umiejętności gadania z dzieciakami. Nie rozróżniałem bliźniaków - myślę, że poza matką nikt tego nie potrafił. Jeden z nich by bardzo spokojny, drugi - krnąbrny i rozrabiał. Myślę, że tym niegrzecznym był Jarosław. Film był trudny do zrobienia, chłopcy mieli kupę roboty. Ja zagrałem tam zbója, który nazywał się Rozporek. W jednej ze scen biorę z ogniska palącą się głownię i z apetytem ją zjadam. Ogień był prawdziwy, ale używaliśmy płynu stosowanego przez iluzjonistów, którego temperatura palenia wynosi 18 stopni.

Nie ma pan ochoty, zamiast ciągle jeździć z planu na plan, posiedzieć z żoną w domu?

- Na wszelkie festiwale bez Joli się nie ruszam. Do pracy ze mną nie jeździ, bo ja wychodzę z hotelu czasem o 5 rano, wracam o 22. Ile ona ma sama chodzić po Monachium czy Berlinie? Poza tym ja tak ciągle nie jeżdżę. Teraz siedzę w domu, pracuję przy komputerze. Wciąż nie mogę skończyć tego, co piszę.

A co pan pisze?

- Około roku 1952 zacząłem pisać wiersze i krótkie opowiadania, nigdy tego nie publikowałem. Piszę też monodramy. Ostatniego, który ma tytuł "Za zakrętem", uczę się już na pamięć, bo w lipcu będzie wystawiony w Teatrze Atelier. Od wielu lat spisuję też moje wspomnienia. Nazwałem to "Pisane na marginesie czasu". Udaje mi się przypomnieć wydarzenia z czasów, kiedy miałem cztery, pięć lat. W tej chwili dojechałem do lata 1939 roku. Za chwilę zacznie się wojna.

Miał pan wtedy dziewięć lat. Gdzie pan spędził tamto lato?

- We Lwowie. Dużo działo się tego roku. Lato było przepiękne. Mama zapisała mnie i moją siostrę bliźniaczkę do trzeciej klasy. Szkoła się jednak nie zaczęła.

Wyjechaliście ze Lwowa na początku wojny?

- Ojciec był w tym czasie szefem wydziału transportu Poczty Polskiej we Lwowie. W sierpniu dostał powołanie do wojska, ale natychmiast został wyreklamowany i kazano mu przygotować do wywiezienia ze Lwowa archiwa pocztowe. Wyruszyliśmy ze Lwowa około 10 września. Jechaliśmy małym niemieckim samochodem, dekawką, wzdłuż długiej kolumny samochodów, która zmierzała do Rumunii. Po drodze w dekawce ukręciła się półośka. Przypadek chciał, że stało się to w miejscowości Jaremcze, gdzie jeździliśmy na wakacje. Rodzice byli tam współwłaścicielami pensjonatu. Transport pojechał dalej, przekroczył granicę, a my zostaliśmy w Jaremczu. Części do samochodu przyszły 16 września. Ojciec skończył naprawiać dekawkę późnym wieczorem, następnego dnia mieliśmy jechać dalej...

... ale to był już 17 września i do Polski weszli Rosjanie. Co było dalej?

- Do granicy z Rumunią mieliśmy bardzo blisko, ale o dalszej podróży nie było mowy. Do Jaremcza wjechały samochody pełne czubaryków, poubieranych w różne mundury, wrzaskliwych, bijących kolbami ludzi na ulicy bez żadnego powodu. Rodzice początkowo chcieli zostać w Jaremczu na zimę, a potem wrócić do domu, do Lwowa. Wojna miała przecież potrwać tylko kilka miesięcy. Ojciec przywiózł dekawką świnie z pobliskiej wsi - posadził je na siedzeniu, okutał w ubrania, założył chustki na głowę, żeby wyglądały jak ludzie. Nie zdążyliśmy ich zjeść, bo Rosjanie zabrali świnie, dekawkę i kazali nam iść na dworzec. Wróciliśmy do Lwowa, tam przesiedzieliśmy do 1943 roku. Potem trafiliśmy do Warszawy.

W Warszawie przeżyliście powstanie?

- Mieszkaliśmy najpierw w Jaktorowie pod Warszawą, z przyjaciółmi rodziców ze Lwowa. Latem 1944 przenieśliśmy się na ulicę Natolińską, tuż przy placu Zbawiciela. Ojciec poszedł do powstania, ja byłem AK-owskim łącznikiem. 2 sierpnia dostałem rozkaz, żeby do domu przy placu Wilsona przenieść książkę. Co w niej było, nie wiem. Niemcy jeszcze nie zamknęli pełnego pierścienia, jakoś dotarłem przez krzaki na miejsce. Następnego dnia miałem wrócić. Dostałem pakuneczek, który schowałem w pasku przy spodniach.

Bał się pan?

- I tak, i nie. W drodze powrotnej dostałem się pod ogień maszynowy. Wlazłem w jakąś bruzdę i przeleżałem tam cały dzień. Co się ruszyłem, Niemcy strzelali w moją stronę. Wymknąłem się dopiero w nocy. Udało mi się wrócić do Jaktorowa.

Ojciec został w powstaniu ranny?

- 13 sierpnia, podczas walk w Śródmieściu, został raniony pociskiem, który prawie urwał mu nogę. Lekarze zdecydowali, że trzeba mu ją amputować. Leżał w szpitalu, który zajęli Niemcy. Kto mógł, uciekał, bo chorych i rannych zabijali. Była tam też duża grupa dzieci. Jakiś ludzki Niemiec kazał tym dzieciom wsiąść na furmankę i jechać do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Na dnie jednego z tych wozów lekarzom udało się ukryć mojego ojca.

Po wojnie całą rodziną trafiliście do Sopotu. Dlaczego tutaj?

- Przyszła pocztówka z informacją, że w Sopocie ma mieszkanie ciotka Zofia, siostra mojej mamy. 6 grudnia późnym popołudniem przyjechaliśmy na dworzec. Zobaczyliśmy tablicę z zamalowanym napisem "Zoppot".

Jak wyglądał wtedy Sopot?

- To było fajne, małe i senne miasteczko. Na ulicach dużo słyszało się Niemców. Przemykali się chyłkiem. Monte Cassino była wąską uliczką z kocimi łbami. Na samym dole stał spalony gmach kasyna a obok, tam gdzie dziś jest plac Przyjaciół Sopotu - filia berlińskiego hotelu Adlon, też w zgliszczach. Grand Hotel został zajęty na szpital dla krasnoarmiejców.

Potrafi oglądać pan film dla rozrywki, czy zastanawia się zawsze, jak to zostało zagrane i wyreżyserowane?

- Jak idę do kina, to na film, a nie do pracy. Lubię polskie filmy.

Obejrzał pan "Idę"?

- Wspaniałe kino. Widziałem "Idę", jeszcze zanim zdobyła Oscara. Świetny pomysł, żeby zrobić czarno-biały film, piękne zdjęcia, kompozycja. Podobała mi się oszczędna gra aktorek. Nie pracowałem nigdy z reżyserem "Idy", Pawlikowskim, ale po tym filmie widać wyraźnie, że on bardzo długo z tymi dziewczynami gadał.

Część widzów i publicystów uważa, że "Ida" pokazuje Polaków w złym świetle, jako antysemitów.

- O tych uwagach nie warto nawet wspominać. To samo było po "Pokłosiu", w którym zagrałem. Młodego Stuhra chcieli po tym filmie zagryźć, choć to przecież wspaniały aktor jest a film - świetny i prawdziwy. Za mną też na ulicach ludzie pluli.

Przecież pan tam zagrał porządnego Polaka, który nie godzi się na wywlekanie spraw z przeszłości.

- Wszystko jedno. Liczyło się to, że zagrałem w filmie, który został uznany za antypolski.

Niedługo pana benefis. To będzie podsumowanie całej pana drogi aktorskiej i reżyserskiej?

- Podsumowaniem będzie spotkanie z moimi przyjaciółmi na cmentarzu przy ulicy Malczewskiego w Sopocie. Tam się definitywnie zakończy moja działalność na tym świecie. Nie czuję strachu, wiem, że to nadejdzie, i to już niedługo. Na razie pracuję, póki mogę. Chcę działać i czuć się potrzebny. To rodzaj egoizmu.

* Ryszard Ronczewski - aktor filmowy i teatralny, reżyser. Pracował m.in. w Teatrze Nowym w Łodzi, Operetce Warszawskiej, Teatrze Wybrzeże w Gdańsku i Muzycznym w Gdyni. Uczył się pantomimy we Francji, u słynnego mima Marcela Marceau. Zagrał m.in. w "Krzyżakach", "Szatanie z siódmej klasy", "Faraonie", "Panu Wołodyjowskim", "Cwale", "Pokłosiu". Jego siostrą bliźniaczką jest Alina Afanasjew - scenograf i pisarka.

Benefis Ryszarda Ronczewskiego odbędzie się 17 kwietnia w Nadbałtyckim Centrum Kultury w Gdańsku, o godz. 19.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji