Artykuły

Gugułka

"Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej w reż. Agnieszki Korytkowskiej-Mazur w Teatr Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Kłopot z tym przedstawieniem zaczyna się już w prologu, może nawet w nim się kumuluje. Tuż za drzwiami teatr wita nas chlebem i solą, ogórkami i smalcem, tudzież Transkapelą, folkowym zespołem cieszącym się u znawców tej muzyki dobrą, jak słyszę, sławą. Transkapela nie tylko gra, ale i organizuje coś, co się, chyba przesadnie, nazywa "teatrem obrzędowym", a polega na króciutkim acz natrętnym namawianiu widzów do wspólnego pojadania, podśpiewywania, podtańcowywania. Namawianiu dosyć nieskutecznym. Publiczność się boczy, odmawia, chowa za filarami, w szatni. I nie tylko dlatego, że może nie każdy, ledwo wszedłszy do teatru, ma ochotę puścić się w wiejskie tany. Przede wszystkim dlatego, ponieważ ta przaśna ludowość, ta jowialna swojskość, ta niby spontaniczność jest upiornie, zawstydzająco fałszywa, źle konwencjonalna, amatorsko teatralna. Miast rozbrajać ludzi czyni ich nastroszonymi, niechętnymi, co trwa jeszcze, gdy potem idą łże procesją na scenę, na której Jacek Malinowski odpowiedzialny za scenografię urządził i wiejską chatę, i miejsce dla kapeli, i trybunki dla widzów.

Czytam na stronie teatru, że spektakl powstał w ramach programu "Przypisy teatralne: Oskar Kolberg 2014"; zapewne zaczerpnął stamtąd i jakąś finansową kroplówkę. Czy to warunki aplikowania do tego programu wymusiły na teatrze ową transkapelową oprawę? Nie wiem tego oczywiście. Ale nie chce mi się wierzyć, żeby Agnieszka Korytkowska Mazur z własnej i nieprzymuszonej woli uznała folkowe granie za właściwą fonosferę dla prozy Wioletty Grzegorzewskiej. Prędzej mógłby nią być tandetny muzak z jedynki peerelowskiego Polskiego Radia, słuchany przez kierowcę autobusu, którym jeździła bohaterka. Tematem "Gugułów" nie jest przecież wieś, a już za Chiny nie jest nią wieś z tradycyjną obrzędowością. Tematem tej delikatnej i na bardzo wątłych niciach zawieszonej prozy jest dziewczyńskie dojrzewanie na głębokiej prowincji, szkoła, wiosna, stan wojenny, rozglądanie się po świecie, zauważanie chłopaków, obmacywanki, kot śpiący w nogach, wąchanie kleju po lekcjach, konkurs plastyczny i głupi ubek wyjaśniający sprawę nie wartą wyjaśnienia. Prowincjonalna egzystencja, trochę tajemnicza, trochę śmieszna, przeciekająca przez palce ale zostawiająca na nich swój osad.

Nie wiem, jaką poetykę sceniczną należałoby obrać, żeby spoić ten świat. W Białymstoku wybrano, śmiem twierdzić, fałszywie i zapłacono za to cenę: banalizacji i stereotypizacji. Stereotypowo wypadli i poczciwa Matka Jolanty Borowskiej, i zamyślony. posępną miną więcej obiecujący niż wnoszący Ojciec Sławomira Popławskiego. Mateusz Witczuk, grając kilka kreślonych paroma kreskami postaci, nie miał szans ani urwać się ze schematu ubeka, ani wytłumaczyć przed widzami niekończącej się przypowiastki wiejskiego przygłupa o koguciku, nie wplecionej w imaginarium narratorki, stanowiącej osobną etiudę, jedną z wielu etiud, więc tak naprawdę zbędnej, pomimo przyzwoitej aktorskiej roboty.

Można by więc nie myśleć dłużej o białostockim przedstawieniu, chybionym w elementarnych założeniach, choć przecież nie żenującym czy skandalicznym. Można by, gdyby nie pewien jego niepośledni, fascynujący skarb. Na imię mu Katarzyna Siergiej.

Szaleje od pierwszych chwil, od tego niewydarzonego prologu w foyer teatru. Ma na sobie zgrzebne, prowincjonalne szatki, w ręku sfatygowaną walizkę, a na gębie coś, co jej bohaterkę każe z miejsca lubić i do jej wulkanicznej energii bez oporów się podłączać. Paszcza się jej nie zamyka, zaczepia widzów niekończącymi się monologami wziętymi z książki Violetty Grzegorzewskiej ale i improwizowanymi z zachwycającą łatwością i naturalnością. Jej głos, niski, ciepły, dudni bez ustanku w przestrzeni widowiska. Wszędzie jej pełno, wbiega na strych, zamaszyście myje podłogę, dopowiada świat sceniczny, pokazując jego zakamarki. Jest jak młodziutkie ufne zwierzątko, które chce wszystko poznać, wszystko objąć, ze wszystkim się zaprzyjaźnić, dostaje też za to kopniaki, jak zwykle w życiu. I ma natychmiast, z miejsca naszą empatię, naszą chęć serdecznego zmazania z jej oblicza naiwnego, bezbronnego smutku - ale ów smutek i tak za chwilę zmazuje się sam, zastąpiony żarłocznym, radosnym apetytem nowych doświadczeń.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem w naszym teatrze (tak ponoć emocjonalnym), równie niesamowity wybuch aktorskiej energii, zaborczej, niepohamowanej, zagarniającej w siebie całe sceniczne uniwersum wraz z jego widzami. Katarzyna Siergiej potrafi przy tym jednocześnie z jakąś ekwilibrystyczną giętkością łączyć tę swoją zachłanność z kreśleniem zmienności stanów psychicznych swojej bohaterki, delikatności jej wyobrażeń o świecie, wewnętrznej pogody. Mógłby to być wielki spektakl, gdyby to ta właśnie energia była jego podstawową siłą sprawczą, gdyby to ona determinowała wszystko, co dzieje się na scenie. Tak się nie stało; całe otoczenie z folkową otoczką dźwiękową na czele, ma w białostockim przedstawieniu kompletnie inną temperaturę. Wypada więc po prostu konwencjonalnie, poczciwie, blado. Co piszę chyba nawet nie z pretensją - takie rozminięcia się w teatrze bywają nieuniknione - raczej z żalem za szansą, co była całkiem niedaleko. No i z ciekawością, co z tego aktorskiego wulkanu jeszcze nam na scenie wykipi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji