Artykuły

Tadeusz Kantor: dziś są jego (setne) urodziny

Kantor był chyba ostatnim prawdziwym demiurgiem teatru, artystą totalnym, podporządkowującym swojej sztuce wszystkie sfery życia. W jego wykreowanym świecie nie było miejsca na błąd, słabość, usterkę, wymagał od siebie i od innych całkowitego poświęcenia sztuce, bo sztuka w jego rozumieniu była tożsama z życiem - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

To była późna jesień 1984 r., w Cricotece w Krakowie miało się odbyć spotkanie z Tadeuszem Kantorem. Poszliśmy tam całą grupą, my, studenci i studentki pierwszego roku teatrologii, zobaczyć na własne oczy mistrza. Kantor był wtedy u szczytu sławy po "Umarłej klasie" i "Wielopolu, Wielopolu", jego teatr Cricot 2 zjeździł wszystkie kontynenty. Spotkanie miało być właśnie poświęcone ostatniemu tournée, zdaje się po Ameryce Południowej. Salka przy Kanoniczej pękała w szwach, na środku siedział reżyser, ubrany jak zwykle w białą koszulę i czarną marynarkę, z szalem przewieszonym przez ramię, pił kawę, palił i opowiadał o sukcesach. Aby wzmocnić efekt, polecił odtworzyć owacje po spektaklu w Buenos Aires. Technik posłusznie włączył wideo, ale po paru minutach rzęsistych braw kaseta się zacięła i ekran telewizora zaczął śnieżyć. Kantor wpadł w szał, zaczął technika wyzywać od skurwysynów, krzyczał, że niszczy jego dzieło i że ma się wynosić. Ten, niezrażony, jakby nie słyszał krzyków reżysera, spokojnie grzebał w kablachm, szukając usterki, w końcu naprawił odtwarzacz i obraz wrócił do normy. Dopiero wtedy mistrz się uspokoił i spotkanie zostało wznowione.

Umierał - aż umarł

To była moja pierwsza lekcja z Kantora. Odtąd widziałem go w dwóch postaciach: genialnego twórcy autorskiego teatru, a zarazem megalomana o cholerycznym usposobieniu słynącego z wywoływanych pod byle pretekstem awantur. Jedno nie przeczyło drugiemu, oba wcielenia składały się na wizerunek bezkompromisowego artysty buntującego się przeciw wszystkim i wszystkiemu w imię artystycznej wolności, nawet jeśli był to zepsuty ODTWARZACZ WIDEO.

Kantor był chyba ostatnim prawdziwym demiurgiem teatru, artystą totalnym, podporządkowującym swojej sztuce wszystkie sfery życia. W jego wykreowanym świecie nie było miejsca na błąd, słabość, usterkę, wymagał od siebie i od innych całkowitego poświęcenia sztuce, bo sztuka w jego rozumieniu była tożsama z życiem. Stąd brały się te wszystkie awantury i radykalne stwierdzenia powtarzane później przez dużo mniej radykalnych twórców: "Do teatru nie wchodzi się bezkarnie", "Artysta musi być zawsze na dnie. Bo tylko z dna można krzyczeć, żeby być słyszalnym". Stąd szantażowanie zespołu własną śmiercią: "Ja przez was umrę" - wołał na próbach, kiedy nie był zadowolony z postępów pracy. Kiedy w 1990 r. umarł naprawdę podczas prób do spektaklu zatytułowanego zresztą z przewrotną ironią "Dziś są moje urodziny", jego zespół działał jeszcze parę lat, ale wkrótce zaprzestał występów. Bez Kantora, bez siły, która poruszała tym światem, dalsza działalność nie miała sensu.

Spektakl to rozstrzelanie

Nigdy chyba w historii teatru dzieło nie zrosło się tak z jego twórcą. Kantor nie tylko czerpał ze swojej biografii, konstruując scenariusze, ale sam był na scenie z aktorami. "Ja muszę być obecny tak jak przy rozstrzelaniu. Spektakl dla mnie jest podobny do egzekucji" - mówił w wywiadzie z Krzysztofem Miklaszewskim, krytykiem i aktorem Cricot 2.

W swoich najważniejszych przedstawieniach: "Umarłej klasie", "Wielopolu, Wielopolu", "Niech sczezną artyści", "Nigdy tu już nie powrócę" wywoływał z przeszłości świat Wielopola Skrzyńskiego, w którym się urodził i z tej perspektywy patrzył ma szaleństwo XX wieku. Bohaterami jego teatru byli jego matka, wciąż jeszcze w ślubnym welonie, ojciec - rekrut, wuj - ksiądz, a także postacie z galicyjskiego miasteczka: Żydzi, prostytutki, pomywaczki, rekruci, nauczyciele. Biedna, prowincjonalna rzeczywistość, która dla niego stała się centrum świata. W manifeście do "Dziś są moje urodziny" pisał:

Moje życie, jego losy, identyfikowały się z moim dziełem. Dziełem sztuki. Spełniały się w moim dziele. Znajdowały w nim swe rozwiązanie. Moim DOMEM było i jest moje Dzieło. Obraz, spektakl, teatr, scena. Moje "credo": Całkowitą prawdą w sztuce jest jedynie przedstawianie swego własnego życia, odkrywanie go, b e z w s t y d u, Odkrywanie swego własnego L O S U, P R Z E Z N A C Z E N I A.

Mimo że jego teatr nigdy nie miał doraźnego politycznego charakteru, wyrastał z głębokiego sprzeciwu wobec XX-wiecznych totalitaryzmów. Rewolucyjnym, kształtującym historię masom Kantor przeciwstawiał jednostkowy los; indywidualne życie było dla niego ucieczką przed nieludzką "masówką". Jednocześnie w swojej praktyce artystycznej podążał w drugą stronę: od elitarności do masowości. Jego pierwsze przedstawienia oglądała garstka wtajemniczonych, ostatnie grane były dla 700 i więcej widzów. Osobiste spojrzenie na historię, pamięć, przeszłość trafiało do ludzi bez względu na pochodzenie i kontekst kulturowy. Żaden awangardowy teatr nie miał takiej siły rażenia.

Co zostało z Kantora?

Krytycy zastanawiają się, dlaczego Kantor - w odróżnieniu od Jerzego Grotowskiego - nie pozostawił po sobie uczniów, czemu jego metoda pracy z aktorem nie weszła do praktyki teatralnej na świecie. Rzeczywiście, poza mniej lub bardziej udanymi próbami kopiowania jego stylu, teatr Kantora nie znalazł kontynuacji, był zbyt indywidualny, zbyt zrośnięty z postacią twórcy.

Przetrwała za to jego postawa totalnego artysty: w jakimś sensie jej kontynuacją jest autorski teatr Krystiana Lupy, który, jak twórca "Umarłej klasy", kreuje całą rzeczywistość sceniczną: od tekstu przez przestrzeń po reżyserię. I tak jak Kantor towarzyszy co wieczór aktorom, choć jego metoda pracy i założenia ideowe są zupełnie inne. Kantorem inspirował się argentyńsko-hiszpański reżyser Rodrigo Garcia, po obejrzeniu "Wielopola, Wielopola" w Buenos Aires zdecydował się wyjechać do Europy i założyć teatr. Jeśli dzisiaj szukać inspiracji w Kantorze, to właśnie w jego bezkompromisowej postawie artysty, który rzuca na szalę sztuki wszystko, a nie w estetyce związanej z awangardą lat 60. i dzisiaj przebrzmiałej.

Trochę dziwnie celebrować urodziny artysty, który całą swoją drogę artystyczną poświęcił śmierci. Ale spróbujmy. Jest taka scena w przedstawieniu "Niech sczezną artyści": na scenę wjeżdża na wózeczku-drezynce chłopiec w przydługim wojskowym płaszczu, za którym maszeruje kolumna żołnierzy w generalskich mundurach. Z głośników płynie spowolniona "My pierwsza brygada", żołnierze mają pobielone twarze, chłopiec zsiada z wózka i przewraca jednego po drugim, jakby byli z papieru. Jest 6 kwietnia 1915 r., na świat przychodzi syn Mariana Kantora i Heleny z Bergerów. Przed nim całe życie, cały piękny XX w.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji