Zza kulis obserwowaliśmy powtórkę przedstawienia zobaczyliśmy w nim siebie jak nigdy przedtem
Komentując swoją pracę nad "Transferem!", Klata stwierdził, że była to "najtrudniejsza robota w jego życiu". To samo można powiedzieć o recenzowaniu spektaklu. Opis w kategoriach artystycznych i estetycznych jest tu niewystarczający, toteż łatwo ulec emocjom bądź uprościć sens przedsięwzięcia do perspektywy ideologicznej, edukacyjnej, historycznej. "Transfer!" bowiem, dotykając kwestii politycznych, zbliżając się do formuły teatru epickiego, a przez to przypominając o roli teatru jako medium, dotyka tematów delikatnych i wciąż drażliwych. Czyni to dodatkowo w sposób rzadko spotykany, konfrontując ze sobą świat teatru - inscenizacji, gry aktorskiej - z autentyzmem zwykłych ludzi. "Transfer!", w porównaniu z tym, do czego nas Klata w swoim teatrze przyzwyczaił, zaskakuje. Wobec jego dotychczasowych spektakli, ta realizacja jest wręcz ascetyczna.
Gdy rozpoczyna się spektakl, ukazuje się nam zupełnie goła scena pokryta grubą warstwą ziemi. Z tyłu, pod ścianą, stoi dziesięć krzeseł. Po środku sceny, trzy metry nad ziemią - duża platforma umieszczona na metalowej konstrukcji. Na platformie, z instrumentami muzycznymi, doskonale rozpoznawalna Wielka Trójka - Winston Churchill (Wiesław Cichy), Franklin D. Roosevelt (Zdzisław Kuźniar) i Józef Stalin (Przemysław Bluszcz). Na proscenium zbiera się grupka ludzi, wszyscy zaczynają mówić na raz. Z ich wypowiedzi, w języku polskim i niemieckim, daje się wyłowić tylko "Nazywam się...", "Ich heisse...". Słowa zagłuszają dźwięki narastającej miarowo muzyki. Wielki Tercet zaczyna koncert.
Świetnie znam te dźwięki, tę muzykę: "Day of the Lords" Joy Division (tekst wyświetlany jest na platformie). Grupa ludzi - dziesięć osób - wycofuje się pod tylną ścianę, gdzie zasiada na krzesłach. Najmłodszy z nich odwraca się ostatni, nucąc słowa utworu. Nie pamiętam które, być może: "There's no room for the weak".
W doskonale zagranych, groteskowo i niemal do absurdu uproszczonych scenkach oglądamy Władców Świata podczas konferencji jałtańskiej. Cały czas uśmiechnięci, popijając whisky, paląc cygara, czasem wspólnie podśpiewując i prawiąc sobie komplementy, ustalają strefy wpływów oraz przyszłe granice Europy. W trakcie tych zabaw knują, kalkulują i próbują rozegrać poszczególne kwestie na własną korzyść. Są cwani. Najbardziej Stalin, który ma ten dodatkowy atut, że jak się wścieknie, to reszta go słucha. Churchill z reguły upaja się swoją elokwencją, z zadumą cytuje samego siebie. Gdy jednak zaczyna mówić o kwestii polskiej, każde nowe zdanie kończy wymownym "ble, ble, ble". Stalin to większy żartowniś, choć nie tak wyrafinowany. Na pytanie Churchilla o los polskich oficerów odpowiada, że "porozjeżdżali się". Churchill przestaje więc pytać. Sparaliżowany Roosevelt jest świetnie grającym statystą.
Taka konwencja świetnie służy reżyserowi do ukazania kontrastu małych spraw wielkiej wagi na dole i wielkich decyzji historycznych na górze. Zespół jałtański zagra jeszcze z repertuaru Joy Division "Trans-mission" i "Decades", zmieniając się nie w "rozpieszczone gwiazdy pop z teledysku w MTV" czy w "uczestników Szansy na sukces", jak chcieliby niektórzy, zarzucając Klacie "historyczny populizm" dla młodego widza, a w przerażające manekiny, z uśmiechem na ustach grające do mrocznych, apokaliptycznych tekstów lana Curtisa. (Znacząca w tym kontekście jest nazwa zespołu Joy Division, która nawiązuje do tak zwanych "dywizji uciech" - tak nazywano kobiety zmuszane do świadczenia usług seksualnych w obozach koncentracyjnych.)
Poniżej, w cieniu platformy, toczą się historie zwykłych ludzi. Między tymi poziomami nie ma żadnej bezpośredniej komunikacji. A jednak oba poziomy wzajemnie się warunkują. Decyzje polityczne mają przełożenie nie tylko na wygląd map, ale też na życie poszczególnych ludzi i ich rodzin. "Dance, dance, dance to the radio", śpiewają przywódcy. Radia słuchają Niemcy i Polacy. Przez radio przekazywane są decyzje rządów, stamtąd płynie propagandowy głos Goebbelsa, nawołujący do poświęceń, przedstawiający plan wojny totalnej. Jedna z uczestniczek stwierdza, że radio było włączone cały czas, ale na dobrą sprawę nikt go nie słuchał. Dla Polaków to głównie komunikacja w Podziemiu.
Uczestnicy spektaklu - pięciu Niemców i pięciu Polaków - nie są aktorami, to prawdziwi przesiedleńcy. Wychodzą do widowni, opowiadając fragmenty swoich historii, które składają się później w istotne całostki. Nawet przełamując własny wstyd, odsłaniając przed teatralną publicznością najintymniejsze fragmenty własnej biografii, są zupełnie naturalni. Trochę się denerwują. Nie uczyli się grać, więc zwierzają się widowni. Wiele odwagi trzeba, żeby się tego podjąć. I wiele wiary, że ma to sens. Świetnie sobie radzą z kwestiami, ułożonymi w sceniczny scenariusz przez Ulrike Dittrich, Dunję Funke, Zbigniewa Aleksego i Sebastiana Majewskiego. Niektórzy są już bardzo starzy - często o porządku scenariusza przypomina im stale obecny na scenie pomocnik- sufler. Bierze pod rękę, pomaga podejść do krzeseł lub widowni. Gdy ktoś zapomni tekstu lub się pomyli, nie ukrywa tego, tylko macha ręką, sufler podpowiada. Prawdziwość przekazu, niepodważalność tej prawdy, zyskuje w teatrze niezwykłą siłę. Sytuacja teatralna intensyfikuje też emocje. Słowa kluczowe - Heimat, krowa, Eberhard - wyświetlane są na tylnej ścianie. Tu nic się nie poddaje interpretacji, nie jest metaforą, znakiem scenicznym. Jest świadectwem.
A świadectwa to różne, zmuszające do refleksji nad naturą pamięci. Bo też rozmaite rzeczy ludzie zapamiętują z burzy dziejowej: zapach miasta, nowy zapach ziemi, nasłuchiwanie radia, podróż bydlęcym wagonem na Zachód, pierwsze i jedyne użycie broni: w piwnicy. Ale też wspólne mieszkanie z Niemcami w ich domach, wspólne święta. Rzeczy tak makabryczne, jak gwałty rosyjskiego żołdactwa, pogrom Żydów i podział łupów po Żydach, ale też tak banalne, jak zabawa z bratem "w czołg" i dowcipy polityczne. Lata wojny w jednym obrazie. Pamiątki: listy z frontu, które w końcu przestały przychodzić, i spisane z pamięci nazwiska polskich, ukraińskich i żydowskich mieszkańców rodzinnej wioski, jak litania odczytywane na scenie z pożółkłego zeszytu. Co zapamiętałeś? Bezpośredniość poszczególnych losów przemawia intensywniej niż każde uogólnienie. Kim jesteś? Bezpośredniość obecności działa intensywniej niż niejedna rola.
Teatr, jeśli ma mieć wymiar polityczny, musi odwoływać się do sytuacji aktualnej, diagnozować pewne zjawiska teraźniejszości. Takim łącznikiem w spektaklu jest postać młodego niemieckiego pisarza, Matthiasa Goeritza. O ile wysiedleńcy mówili o podróżach przymusowych i tęsknocie za ojcowizną, o tyle postawa Goeritza egzemplifikuje stwierdzenie Seneki, że "patria mea totus hic mundus est". Uważa, że w pojęcie ojczyzny wpisana jest szkodliwa ideologia. Długo wymienia miasta, w których mieszkał. Stwierdza, że jego ojczyzną jest jego walizka. Jest kosmopolitą. Wysiedlonym był jego ojciec, mieszkający przed wojną w Kłajpedzie.
Wartością "Transferu!" jest to, że nie opowiada się po żadnej ze stron, nie udziela jednoznacznych odpowiedzi, nie wyjaśnia. Nie oskarża, ale też nie rozgrzesza. Nie usprawiedliwia, ale i nie piętnuje. Nie mówi nam też nic nowego, czego wielu z nas nie mogłoby usłyszeć od rodziców czy dziadków. Ważniejsze jest to, że w pewnym momencie, nie tylko ze względu na tłumaczenie, przestałem zwracać uwagę na to, kto mówi: Polak czy Niemiec. I właśnie to stanowi o skuteczności pomysłu reżysera: niepodważalne świadectwo uczestników w równorzędnym wielogłosie rozmywa czarno-białe podziały. Wskazuje przy tym na to wszystko, co tworzyło tożsamość tej części Europy. Ukazuje się nam jej złożoność, a historia przybiera wymiar ludzki. Każdy, kogo dotknęła decyzja Wielkiej Trójki, reprezentującej alianckie mocarstwa, musiał opuścić swą ojczyznę. W moim odczuciu spektakl Klaty nie jest zbiorem poszczególnych historii, monologów. Przeplatają się one, tworząc całość. Jest także próbą nawiązania dialogu oraz wspólnym przedsięwzięciem ludzi, których dramat wykorzystywany jest dla celów politycznych.
Gdy spektakl się kończy, wszyscy jego uczestnicy podchodzą kolejno do proscenium, każdy przysiada na chwilę na jednym, centralnie umieszczonym krześle. W momencie gdy wychodzą do widowni, na całej powierzchni tylnej ściany sceny wyświetlane jest czarno-białe zdjęcie. Na zdjęciach młode twarze młodych ludzi. Na scenie, oklaskiwani, ci sami ludzie po sześćdziesięciu latach. Churchill, Roosevelt i Stalin odłożyli już swoje instrumenty. Grający ich aktorzy też się nam zaraz ukłonią. Teatr już do końca wypełnia owacja, zagłuszająca powolne, rytmiczne takty "Decades" i słowa Curtisa: "Watched from the wings as the scenes were replaying, / We saw ourselves now as we never had seen".