Artykuły

Słowo ma siłę

- Powtarzam sobie słowa Gustawa Holoubka, że aktor to nie zwykły zawód, ale także ważna funkcja społeczna. A w ostatnich latach ta funkcja spsiała, straciła szacunek u ludzi. Dziś aktor służy głównie do ilustrowania sobą okładek, mówienia co gotować, jak się ubrać itd - mówi ADAM WORONOWICZ, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

Iza Natasza Czapska: - To był dla Pana dobry, obfitujący w nagrody rok. Jaką refleksją go Pan puentuje?

Adam Woronowicz: To dla mnie owocny rok, jeśli oceniać go pod względem nagród - rzeczywiście, coś takiego mnie do tej pory nie spotkało. Ale to wynik pracy w poprzednim sezonie. Sam rok był równie intensywny, jak poprzednie lata, a nagrody utwierdziły mnie tylko w decyzji, że jako aktor chcę się rozwijać w teatrze.

A miewa Pan momenty zachwiania w tej decyzji?

Nie zdarzyło mi się, żebym znalazł się na życiowym rozdrożu i nie wiedział, w którym kierunku pójść, ale mam wrażenie, że nawet moich profesorów ze szkoły teatralnej, ludzi o wiele bardziej doświadczonych ode mnie, czas zaskoczył. Trudno się artyście dziś odnaleźć, gdy kusi łatwa popularność i możliwość szybkiego zarobienia dużych pieniędzy. Tyle, że to nie jest praca na długi dystans. Wiem to, bo w podstawówce i w liceum biegałem na długich dystansach. I wiem, że trzeba umiejętnie rozłożyć siły na cały bieg, tak, by jeszcze w ostatnim momencie starczyło ich na finisz. Chciałbym długo pracować jako aktor i myślę, że jedyną szansę, by się w tym zawodzie rozwijać, daje teatr. To miejsce, w którym nic się nie traci, a można dużo zyskać. Na przykład szacunek. Powtarzam sobie słowa Gustawa Holoubka, że aktor to nie zwykły zawód, ale także ważna funkcja społeczna. A w ostatnich latach ta funkcja spsiała, straciła szacunek u ludzi. Dziś aktor służy głównie do ilustrowania sobą okładek, mówienia co gotować, jak się ubrać itd.

Da Pan radę wyżyć z teatru?

W teatrze zarabia się pieniądze, które pozwalają na normalne funkcjonowanie. Może nie na szybkie zbudowanie domu, ale kredyt też można wziąć. Mnie to wystarczy, nie mam większych potrzeb. Nie muszę zarabiać dużych sum, a bez takiej presji pracuje mi się łatwiej. Sesje fotograficzne kolorowych pism mnie przerażają. Nie umiem się w tym znaleźć. Może przegrywam, ale nie pcham się do przodu, bo mi nie zależy.

Otrzymał Pan w tym roku kilka znaczących nagród, choć nie za udaną sesję fotograficzną, a za rolę w "Pamiętniku z powstania warszawskiego" Mirona Białoszewskiego. To chyba pierwsza w Pana dorobku rola, z którą będzie się już Pana zawsze kojarzyć.

Tak, mam poczucie, że stało się coś bardzo ważnego. W dniu premiery tego spektaklu w Teatrze Telewizji byłem akurat w Bydgoszczy, tymczasem do mojego mieszkania w Warszawie zadzwoniło kilka starszych osób, które znalazły mój telefon w książce telefonicznej, by podziękować. To zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Okazało się, że zagrożony usunięciem z ramówki Teatr Telewizji oglądają może nie miliony, ale pokaźna rzesza ludzi, ważnych odbiorców. Dostałem też wtedy jedną z najpiękniejszych recenzji. Zadzwoniła koleżanka, która powiedziała: Wiesz co - kiedy szedł "Pamiętnik", sprzątałam mieszkanie i nagle się zatrzymałam, usiadłam i posłuchałam cię do końca.

To prawda, że siłą tego spektaklu był sposób, w jaki Pan mówił, relacjonował opisane przez Białoszewskiego wydarzenia z powstania. Kto wpadł na pomysł, by opowiadał Pan o tym dramatycznym czasie z tym przewrotnym uśmiechem, jak na wspomnienie wielkiej przygody?

Obejrzałem kilka kaset ze wspomnieniami powstańców. Uderzyła mnie wypowiedź jednego z nich, który wyznał, że choć stracił rodzinę i przyjaciół, to były to najcudowniejsze 63 dni jego życia. To był dla mnie szok. A potem zobaczyłem na zdjęciu uśmiech Mirona i pomyślałem, że mój bohater też musi mówić z lekkim uśmiechem. To taki uśmiech Buddy. Białoszewski miał w sobie wewnętrzny spokój - za oknami szalała komuna, a on jadł makaron za złotówkę z cukrem, bo na nic więcej go nie było stać, pił czarną, bardzo mocną herbatę, myślami będąc gdzieś daleko, zawieszony w sobie tylko znanej przestrzeni. I tego wyrazu zacząłem szukać, na tym szczególe budować rolę. Myślę, że przyciskanie pedału tragizmu byłoby nie do przyjęcia. Trzeba było właśnie odciążyć tę historię, tak, by stało się jasne, że dla Białoszewskiego i wielu jego współczesnych powstanie było wspaniałą przygodą, choć tracili przyjaciół, swoje miłości, wiadomo, że się bali, nie chcieli umierać. Postanowiłem też mówić czule, bo Miron opowiada o tym, jak na jego oczach ginie ukochane miasto, tak, jakby tracił najbliższą osobę.

Dziś wiadomo, że spektakl okazał się sukcesem, ale sama koncepcja wydawała się dość ryzykowna...

Ja w ogóle chciałem odmówić zagrania w "Pamiętniku". O tym, że mam dostać tę rolę, przeczytałem w gazecie, zanim ktokolwiek do mnie zadzwonił z konkretną propozycją. Byłem przerażony. Przygotowywałem się do premiery "Powrotu na pustynię" w Powszechnym. Od premiery tego spektaklu do realizacji "Pamiętnika z Powstania Warszawskiego" było tylko siedem dni, bałem się że nie zdążę się nauczyć tekstu... Wtedy Tadeusz Sobolewski, przyjaciel Białoszewskiego, autor adaptacji "Pamiętnika", pokazał mi rękopisy "Dzienników" Białoszewskiego, które mają ujrzeć światło dzienne dopiero około 2015 roku, i inne pamiątki po pisarzu. Nie mogłem przejść obok tego obojętnie. Lubię, gdy ktoś mnie ciągnie za sobą, namawia do jakiegoś projektu, choć ja sam czuję, że mnie to przerasta. A już po realizacji tego spektaklu bałem się przyjęcia tej naszej ryzykownej koncepcji. Tego, jak ją odbiorą ci, co przeżyli powstanie i ich rodziny. Ale "Pamiętnik" okazał się szczególnym "spotkaniem" ludzi z różnych środowisk i pokoleń. Dostawałem SMS-y od wielu znajomych z branży. Nie chodzi o to, że pisali: Ale fajnie to zrobiłeś. Myślę, że oni czuli coś więcej, coś, co nie zostało wypowiedziane, ale było w samym geście wysłania tego SMS-a. Podobne wrażenie odniosłem podczas spotkań w warszawskich liceach. Widziałem, że uczniowie, którzy mówili, że zrozumieli dzięki temu spektaklowi książkę, mieli problem z tym, jak nazwać swoje odczucia. Zadawali chaotyczne pytania, ale czułem, że chcą zapytać o coś, czego nie są w stanie sformułować. I to mnie utwierdziło w przekonaniu, że w czasach bardzo szybkich montaży prosto opowiedziana historia jest w stanie dotrzeć do ludzi. Słowo ma ogromną siłę.

Ma Pan na koncie sporo ról teatralnych i zagranych w Teatrze Telewizji, a tylko jedną, ważniejszą, filmową, syna George Sand w "Chopin. Pragnienie miłości". Świadomie stroni Pan od planu filmowego?

Ralph Fiennes, który był początkowo tylko aktorem teatralnym, powiedział w tym roku na Camerimage, że kiedy zaczął grać w filmach, w ogóle nie mógł się odnaleźć w filmowej przestrzeni. Nie rozumiał jej. Ja także jej nie rozumiem. To nie jest moja przestrzeń. Ona nie daje mi możliwości grania. Muszę tylko wejść w jakąś konkretną pozycję, a potem okazuje się, że znów wyszedłem poza plan, albo wlazłem w światło, albo źle pada mój cień. Jestem sztuczny, zaczynam coś udawać, robić miny. Jeśli się znajdzie reżyser, który nie będzie mi przeszkadzał i pozwoli grać, to może jeszcze kiedyś wystąpię w filmie.

W tym roku "ożył" spektakl, który dawno zszedł z afisza, czyli "Ofiara Wilgefortis" Towarzystwa Wierszalin, wyreżyserowana przez Piotra Tomaszuka. Zagrał Pan tam postać Jezusa Chrystusa. Jak Pan odczytuje intencje polityków LPR, którzy nagle, po pięciu latach od premiery, protestują przeciwko wykorzystanej w spektaklu rzeźbie ukrzyżowanej brodatej kobiety z odsłoniętym biustem?

Nie wierzę, że politycy LPR nagle troszczą się o sumienia młodych ludzi, narażonych - ich zdaniem - na zgorszenie. Przecież losy świętej Wilgefortis to autentyczna historia. Wystarczy pojechać do sanktuarium w Wambierzycach i przejść się odchodzącymi od niego dróżkami maryjnymi, by na jednej ze stacji zobaczyć postać kobiety na krzyżu. Z brodą i w sukience. Wilgefortis to patronka nieudanych małżeństw, jej kult narodził się w głębokim średniowieczu, potem wygasł, ale to jednak święta! Piotr Tomaszuk nie dopuścił się tu żadnego nadużycia.

W pierwszy dzień świąt skończył Pan 32 lata. Jak w Białymstoku, w Pana rodzinie, obchodzi się te szczególne dni?

Białystok to dobre miejsce do świętowania. Mamy bowiem najpierw katolickie święta Bożego Narodzenia, a zaraz po nich prawosławne. Trwa to razem dwa tygodnie, więc długo można świętować. Urodziny obchodzę nie z kolegami, tylko w gronie najbliższych, z rodzicami, siostrą, szwagrem i ich dziećmi. Jest spokojnie. Nie ma wtedy ważnych telefonów, SMS-y dawno już wybrzmiały. Dobrze się czuję w Białymstoku. Interesuję się jego przedwojenną historią, zbieram pocztówki z tego okresu. Nie jestem chłopakiem z dużego miasta, tylko z przestrzeni lasów i pól, kościołów, meczetów i cerkwi. Spokoju i ciszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji