Artykuły

Jasiek z krainy kangurów

Nie ma takiego człowieczego głupstwa, którego natura nie powtórzy, gdy się jej zechce. Pośród rozmaitych egzotycznych ciekawostek, które ubarwiły III Festiwal Szkół Teatralnych w Warszawie, obok propozycji chińskiej, japońskiej i meksykańskiej pokazano też "Wesele" przygotowane w... Australijskiej Akademii Sztuki Dramatycznej w Surry Hills przez polskiego aktora, niegdyś Henryka w pierwszym "Ślubie" Grzegorzewskiego we wrocławskim Polskim, Bogdana Kocę - pisze Jacek Sieradzki w Rzeczpospolitej.

Grupa sympatycznych Australijczyków została przymuszona do wkucia na pamięć tak do niczego niepodobnych słów jak: "Wernyhora", "Jasiek" i "Rachela", tudzież paru kilometrów dziwnego wiersza mówiącego o sprawach odległych od ich życia tak, jak Góra Kościuszki od pola bitwy pod Racławicami. Męczyli się nie bez wdzięku. Przedziwnie zabrzmiał sam tekst dramatu "The Wedding", zachowujący rytm i motorykę wiersza Wyspiańskiego, znajomy i obcy jednocześnie. Słuchało się go, a myśli błądziły po manowcach. Czy tę wielką dwumetrową pałubę słomianą, odrobioną jak trzeba, wieźli tu aż z antypodów? Kto zmajstrował piękną czapkę z pawim piórem, rekwizyt dla nich egzotyczny tak, jak dla nas bumerang? No i jeszcze jedna myśl, męczące déja vu: to już przecież było, "cosi, gdziesi, kajsi, ktosi"...

"Lżej, opadła z piersi zmora". Tak, była już historia z "Weselem" z antypodów. Dwadzieścia lat temu wystąpił u nas The Australian Academy of Dramatic Art z Sydney, przedstawiając właśnie to arcydzieło polskiej klasyki. Dzielni goście, inaczej niż współcześni studenci, nauczyli się Wyspiańskiego po polsku. Wielce ich za to komplementował Tadeusz Nyczek w felietonie zamieszczonym w styczniowym "Dialogu" z roku 1985, łaskawie wybaczając, że zawiłości sztuki okazały się dla nich ponad siły, że tylko recytowali wiersz powoli i starannie, wsłuchując się w jego melodię i oczywiście nie rozumiejąc znaczenia. Nawet że, na skutek niedotarcia na czas do Polski taśmy z nagraniem, w spektaklu zabrakło podkładu muzycznego. "Może to jest w ogóle pomysł - konkludował Nyczek - zagrać "Wesele" bez muzyki?"

To ostatnie zdanko było dla czytelników decydującym sygnałem, demaskującym mistyfikację. Bo oczywiście naprawdę nie było żadnego australijskiego spektaklu na gościnnych występach. Było "Wesele" w warszawskim Polskim, wyreżyserowane przez Kazimierza Dejmka właśnie bez muzyki. I to o nim, używając australijskiego kamuflażu, pisał Nyczek.

Tak, to był jeden z większych koszmarów teatralnych tamtych niewesołych czasów. Dejmek rozmaitymi warknięciami zdołał już wtedy dobitnie dać do zrozumienia braci teatralnej, w którym to miejscu ciała ma ich bojkoty, protesty, niezgodę na rządy Jaruzelskiego i tym podobne fanaberie. A jednocześnie trzymał w zespole, pod ochronnym parasolem, ponarażanych opozycjonistów: Gospodarza grał w "Weselu" Andrzej Szczepkowski, Stańczyka - Gustaw Holoubek. Robiącemu teatr przez zęby zaciśnięte ze złości na głupotę Polaków (aktorów i widowni) inscenizatorowi ani w głowie było dopuszczenie w widowisku jakichkolwiek emocji, namiętności czy uniesień. Pilnował jedynie prawidłowej wymowy: postacie recytowały tekst w wielkiej jak stodoła sali Polskiego z uroczystą emfazą i z gruntu bezmyślnie. A widownię - premierową - wypełniała patriotycznie podniecona salonowa gawiedź warszawska; wiedziała, że ulubieńcy zaraz rzucą ze sceny wielkie antyreżimowe słowo, więc trzymała dłonie przygotowane do oklasków. Zestawienie wypieków na widowni z prosektoryjną martwotą sceny było nie do zniesienia; pamiętam, jak trzepnąłem z wściekłością drzwiami w pierwszej przerwie i dooglądałem dzieło na jakimś szeregowym przedstawieniu ze szkolną dziatwą. Poziom obojętności na scenie i na widowni już się wtedy, rzecz jasna, wyrównał.

Wspomnienie tamtego koszmaru wraca niekiedy, gdy czytam dziś wyrzekania kolegów lub sam dostaję szału, widząc upadek umiejętności absolwentów polskich szkół teatralnych. Towarzystwo po akademii w Warszawie i - zwłaszcza - po PWST w Krakowie mówi tak, że często słowa nie sposób zrozumieć. Mimo wszystko jednak wolę, gdy ktoś, zacierając (w miarę) słowa, czysto artykułuje sensy, niż gdy słyszę każdą głoskę, ale jest ona bezdennie pusta, wyprana z uczucia i myśli. Rzecz jasna, najlepiej byłoby nie wybierać w tej sprawie "mniejszego zła", na taki jednak luksus liczyć pewnie niepodobna.

Felieton Tadeusza Nyczka przyjęty został z ulgą i sympatią przez obserwatorów ówczesnej sceny; przy takim zakręceniu okoliczności politycznych i towarzyskich pisanie wprost i w zgodzie z samym sobą o Dejmkowym ""Weselu" przez zęby" graniczyło z niepodobieństwem. Aliści najzabawniejszą pointę dopisali felietoniście "Dialogu" rodacy z Melbourne, którzy w polonijnym "Tygodniku Polskim" przedrukowali jego tekst jako dowód zacieśniania stosunków kultury australijskiej z warszawskim reżimem. Śmiesznostka śmiesznostką, można ją jednak wziąć za symbol: zmierzchała właśnie wtedy umiejętność (a zwłaszcza chęć!) czytania między wierszami, deszyfrowania kamuflaży, ezopowej mowy. Odzyskana wolność w 1989 r. dobiła tę praktykę do reszty. Dziś wygarnia się wszystko wprost, bez wymyślnych przebrań, wobec czego polemiki krytyczne toczone są metodą z "Wesela": "Było, jak go huknę w pysk, już myślałem ze się stocył, on się ino krwią zamrocył, a nie upodł, bo był ścisk".

A swoją drogą czy to nie piękne, że metafora zaprojektowana od czapy i służąca jedynie grze z cenzurą i czytelnikiem bezceremonialnie ucieleśnia się po dwudziestu latach w formie rzeczywistej wizyty Australijczyków z Wyspiańskim - jakby dowodząc, że nie ma takiego człowieczego głupstwa, którego natura nie powtórzy, gdy się jej tylko zechce?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji