Artykuły

Dlaczego miałbym myśleć o śmierci?

Dwie ostatnie premiery zrealizowane przez Iwonę Kempę w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu łączy temat śmierci ujmowanej z perspektywy egzystencjalnej, śmierci jako fundamentalnego wyzwania, które staje przed człowiekiem, kiedy tylko przyjdzie na świat. O ile jednak w spektaklu "Dwa i pół miliarda sekund" (będącym połączeniem pięciu utworów Samuela Becketta: jednoaktówek teatralnych "Kwadrat", "Kołysanka", "Partia solowa", sztuki telewizyjnej "Ej, Joe" i fragmentu prozy "Foirade II") rzuca się w oczy estetyka minimalizmu, o tyle w inscenizacji "Komedii na osiem pogrzebów" - "Pakujemy manatki" autorstwa Hanocha Levina - powracają charakterystyczne dla spektakli Iwony Kempy "barwne" środki wyrazu: zręczne połączenie komizmu z tragizmem, obecność całej palety odcieni humoru - od czarnego po subtelnie liryczny - oraz wyraziste aktorstwo, którego siła opiera się na współdziałaniu w tym akurat wypadku niemal całego toruńskiego zespołu. Aktorzy prezentują tu zbiorowy portret prowincjonalnej społeczności, w którym powinniśmy zobaczyć siebie i właściwy wymiar naszych codziennych spraw i ambicji.

Co ciekawe, w "Dwóch i pół miliarda sekund" właściwie żaden z aktorów nie mógł rozwinąć skrzydeł. Nawet ulubieni aktorzy Kempy - Sławomir Maciejewski i Paweł Tchórzelski - dusili się w gorsecie realizowanych dość konsekwentnie scenicznych wskazówek autora "Czekając na Godota". Cała trudność kreacji aktorskich opierała się na ograniczeniu ekspresji do minimum, uwięzieniu ciała w sztywnych ramach roli człowieka u kresu życia. Spektakl zebrał dobre recenzje, ale jestem pewien, że niejeden z widzów z ulgą opuszczał Scenę na Zapleczu, wychodząc w świat poza teatrem, gdzie pulsowało życie bez zakapturzonych postaci przemierzających rytmicznie kwadrat sceny.

W "Dwóch i pół miliarda sekund" Iwona Kempa ukazała jedynie ciemną twarz śmierci, właściwie bez odrobiny światła; szczerze wątpię, czy w ten właśnie sposób udało jej się nakłonić widzów do głębszej refleksji nad sprawami ostatecznymi. W ciemnościach widać mniej, a w ciemnościach absolutnych można usłyszeć co najwyżej bicie swego serca, znak, że jeszcze się nie umarło. Trzymając się tej personifikacji Życia, można powiedzieć, że "Pakujemy manatki" Hanocha Levina w reżyserii Iwony Kempy pokazuje dwie przenikające się twarze świata, w którym żyjemy: ciemną twarz śmierci i nieco jaśniejszą twarz życia; nie ma tu czarno-białego schematu, gdyż życie dla bohaterów przedstawienia bywa tak samo trudne jak umieranie.

Akcja sztuki Hanocha Levina toczy się na jednej z ulic prowincjonalnego izraelskiego miasteczka. Ludzie wiedzą tu o sobie nawzajem prawie wszystko. Żyją z dnia na dzień - od obiadu do obiadu, od plotki do plotki, od pogrzebu do pogrzebu. Prowincja to chyba ulubiona przestrzeń toruńskiej reżyserki. W "Samotnym zachodzie" Martina McDonagha ukazała prowincję irlandzką, w "Kamieniu i popiołach" Daniela Danisa - kanadyjską, w "Niebieskim, niebieskim, niebieskim" Zoltana Egressy'ego - węgierską, w "Woyzecku" Georga Büchnera - niemiecką. Za każdym razem jednak prowincja nabiera w spektaklach Iwony Kempy zadziwiająco znajomych, typowo polskich rysów. Tak też jest i tym razem. O tym, że akcja sztuki toczy się w Izraelu, świadczą tylko imiona bohaterów: Szabtaj, Elkanan, Cwi. Jednocześnie prowincjonalność okazuje się w spektaklach Iwony Kempy kategorią uniwersalną, opisującą świat, w którym żyje współczesny człowiek, czy raczej - w którym nie bardzo daje się żyć.

Na prowincji bowiem życie toczy się swoim tempem, od pogrzebu do pogrzebu. A między pogrzebami rozciąga się nieznośna pustka czasu, który trzeba czymś wypełnić. Nieprzypadkowo scenografią przedstawienia jest poczekalnia, pusty prostokąt okolony nieregularnie rozstawionymi plastikowymi krzesełkami, na których przysiadają co rusz wyłaniające się zza kulis postaci. Postaci to mało powiedziane, bo mamy przed oczami korowód oryginałów o rysach karykaturalnych i groteskowych: garbusa Avnera Czkoriego (Paweł Kowalski), wyjętego żywcem ze skeczów kabaretu Ani Mru-Mru, Prostytutkę (błyskotliwa rola Marii Kierzkowskiej) chwiejąca się na rozkraczonych nogach, wrzeszczącą wniebogłosy Henię (Ewa Pietras) - matkę Elkanana (Sławomir Maciejewski), któremu nie starcza siły woli, aby się ożenić lub wyjechać za granicę, starcza natomiast woli (i pieniędzy) na cotygodniowe wizyty u Prostytutki, jedynej kobiety, z którą potrafi "rozmawiać" bez skrępowania.

W gruncie rzeczy oglądamy serie humorystycznych mini-scenek, jakby kabaretowych skeczy, w których widz ma okazję śmiać się z wszelkich ludzkich cech i postaw: z fizjologicznych niedyspozycji i z ciągłych narzekań, z erotomanii pogrzebowego mówcy i ochoczo przyjmowanych przez świeże wdowy zaproszeń na obiadki, z marzeń o Szwajcarii czy amerykańskiej narzeczonej albo o szczęściu we dwoje, czy to w związku hetero-czy homoseksualnym. Dialogi postaci układają się w chór niezadowolonych ze swojego życia, miejsca, towarzystwa. Elkanan marzy o świeżości, o przewietrzeniu małomiasteczkowej stęchlizny i stagnacji. Jego matka marzy o wyrzyganiu się - i doprawdy nie wiadomo, czy ma na myśli fizjologiczny czy egzystencjalny wymiar mdłości. W miejscu, w którym tkwią, bohaterowie "Pakujemy manatki" czują się źle. Jaka jest jednak przyczyna tego samopoczucia, typowo polskiego narzekania na wszystko - na rząd, pogodę, drogi, sąsiadów i teściowe? Czy przyczyny nie tkwią w ludziach i ich postawach wobec świata?

Bohaterowie toruńskiego spektaklu są ciągle w ruchu, ale tak naprawdę stoją w miejscu. Prowincja to przestrzeń, w której ludzie utknęli na amen i nie uda im się z niej wyrwać. Prowincja to pułapka i dopust boży. Większość postaci czeka więc w tym świecie-poczekalni na jakąś wielka zmianę w swoim życiu. Elkanan niejeden raz wychodzi z domu z walizką, by w ostatniej chwili zrezygnować z wyjazdu. Ci, którzy wyjeżdżają, na przykład do Londynu, bo "tam mają lepsza telewizję", są równie zabawni jak ci, którzy zostają, by grać w brydża do końca świata. Prowincjonalność świata odebrała sens wszelkim podróżom i poszukiwaniom lepszego miejsca i lepszego życia. Mimo że spektakl toczy się w żywym tempie, mimo przedsiębiorczych ruchów wielu postaci, mimo ciągłego wchodzenia i wychodzenia, zróżnicowanych rytmów dreptania, snucia się, kroczenia w konduktach pogrzebowych, wydaje się, że wszystko to pozory ruchu w niezmienionym od wieków kołowrocie życia i śmierci.

O tym, że nie ma na co czekać, bo czas się kończy nieubłaganie, bohaterowie spektaklu Iwony Kempy dowiadują się w chwili śmierci kogoś bliskiego. Wtedy okazuje się, że czasu jest mało, że za późno przyszła myśl o normalnej rozmowie z matką czy ludzkim traktowaniu brata. Co uderzające, śmierć w "Pakujemy manatki" jest odarta z powagi, pozbawiona rysów heroicznych i dostojności. Bohaterom toruńskiego przedstawienia śmierć przydarza się po prostu, tak jak przydarzają się codziennie drobne zdarzenia. Munia Pawła Tchórzelskiego, wzorcowy pantoflarz, umiera po tym, jak pierwszy raz nakrzyczał na żonę podczas obiadu, "w środku zupy". Alberto Pinkas, autor jednozdaniowych pożegnań na pogrzebach mieszkańców, umiera podczas ekscesów erotycznych z przynoszącą pecha Bellą. Szabtaj zaś, pierwsza ofiara wiecznego kołowrotu śmierci, umiera, bo nie mógł się przez tydzień wysikać. Śmiejemy się z tych śmierci (kondukty pogrzebowe dość szybko znikają ze sceny), śmiejemy się też, o zgrozo, z nieboszczyków.

Ten śmiech jednak w żadnym razie nie deprecjonuje śmierci jako zdarzenia najwyższej wagi. Cień śmierci właśnie pozwala ujrzeć ludzkie życie we właściwych proporcjach, czyni mało ważnymi sprawy karier, pieniędzy, budowania domów i kupowania samochodów - wygodnego urządzania się na tym świecie. Bo skoro świat jest poczekalnią, to przyszliśmy tu tylko na chwile. I za chwilę przyjdzie nam pakować manatki i odejść z miejsca, w którym najbardziej doskwiera zarówno obecność innych, jak i samotność. Uwolnienie z pułapki przynosi dopiero śmierć.

W spektaklach Kempy zazwyczaj niebo jest zachmurzone, a istnienie Boga wysoce niepewne. Finałową scenę omawianego przedstawienia, ukazującą niebiański "human traffic", spacery umarłych, którzy dopiero po śmierci doświadczyli bliskości swoich bliskich, można interpretować nie tylko jako senne marzenie Elkanana, ale także jako wizje duchowej łączności żywych z umarłymi. Gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z czarną komedią, rozgrywaną w farsowym tempie i zaprawioną wisielczym humorem, można by to przedstawienie wpisać w szacowną tradycję polskiego obrzędu dziadów.

Oto wizja świata do przyjęcia zarówno przez skrajnych ateistów, jak i religijnych fundamentalistów, obraz życia podszytego śmiercią, rozwijającego się na grobach umarłych. Nie pierwszy to spektakl, w którym Iwona Kempa zręcznie przekracza wymiar beztroskiej komedii. Ku ludzkim sprawom.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji