Artykuły

Tam, na górze

"Wasza wysokość" Anny Wakulik w reż. Katarzyny Kalwat w Teatrze WARSawy w Warszawie. Pisze Barbara Michalczyk w Teatraliach.

Po co chodzi się w góry? Wspinać się. Napawać się. Zabijać się. Bo czasem idą dwie osoby, a wraca tylko jedna. Jak to jest, wie doskonale Wanda (Jadwiga Jankowska-Cieślak), alpinistka z ogromnym bagażem doświadczeń. Zimna, słabo nawiązująca kontakty z ludźmi, duchem pozostająca wiecznie w górach.

Przedstawiona w pierwszych chwilach spektaklu sytuacja dramatyczna to ekstremum. Anna, bohaterka Moniki Pikuły, traci w życiu ludzi, których kocha. Dlaczego tak się dzieje? Bo oni zawsze wybierają góry. Wspinaczka, moja miłość. Nie ma mamusi, nie ma szczeniaczków i nie ma ukochanego faceta. Tatuś został uziemiony na dole, więc się ostał. Wszystkiemu w oczach dziewczyny zdaje się być winna ciotka. Ten pogrzeb nie powinien się odbywać. A jednak jest i trzeba spojrzeć sobie i prawdzie w oczy. I jakoś się z nią rozliczyć. Chłodna, zdystansowana Jankowska-Cieślak, która może by i chciała tę swoją siostrzenicę przytulić, napotyka na gorącą i zapłakaną Pikułę. W grze tej aktorki jest jakaś prawda, wierzymy w jej łzy i rozpacz. W gorzkie i dosadne słowa. Naprawdę dobra scena, z porządnym konfliktem i silnym napięciem.

Ten pogrzeb, który trochę przypomina konferencję prasową, a trochę konfesjonał ma jednak swoją poważną konsekwencję. Tutaj przecinają się ścieżki Operatora (Tomasz Tyndyk) oraz Wandy. I wtedy zapada decyzja: pójdziemy na szczyt. Każdy idzie z innymi nadziejami i emocjami. Anna chce poznać prawdę, chce zobaczyć ciało, które już nie żyje, chce mieć dowód. A poza tym malować, bo ciotka opowiedziała, że z góry widać kolory. Błękit paryski! Magenta! Jerzy (Henryk Niebudek), jej ojciec, idzie, bo po raz pierwszy od dawna może. Z pozoru spokojny i stonowany, dusi w sobie więcej niż dałoby się opowiedzieć. Operator chce tylko dobrej historii, emocji, wzruszeń i kasy od reklamodawcy. A Wanda? Podejmuje wyzwanie. Bohaterowie porwani falą historii, zmuszeni do koegzystencji na górze, pokazują, kim są naprawdę. Dół nie zrozumie góry, ale warto choć spróbować.

Technika zdecydowanie pomaga przy realizacji całego zamysłu. Bo tylko dzięki kamerze i projekcji live na scenie, da się oddać intymność i ciasnotę, jaka panuje w namiocie, wiele tysięcy metrów ponad normalnym życiem. Nie trzeba się silić na udawanie, nastrój powstaje ad hoc i jest to trafienie w punkt. Wiele scen ma tu wymiar symboliczny, zresztą trudno byłoby oddać na scenie dramat Wakulik w inny sposób. Wspinaczka to wybuchy nasyconych kolorów, mroczki przed oczami i ciasne koło z ciał, do którego wnętrza wykrzykuje się ekstatyczne słowa. Śliska i wąska grań to miętowe krzesła, na których balansuje Tyndyk. Nic wprost, wiele trzeba uzupełnić przy pomocy wyobraźni.

Zastanawia sposób ustawiania aktorów przez Kalwat. Z jednej strony sceny młodzi Pikuła i Tyndyk prowadzą swoje dialogi, mają swój świat, nawet ich język jest inny. Z drugiej starzy Jankowska-Cieślak oraz Niebudek. Ta konfiguracja i ustawienie utrzymuje się niemal przez cały spektakl, a odstępstwa są bardzo nieliczne. Tak, jakby spotkanie się tych dwóch światów było całkowicie niemożliwe, przecinają się tylko na chwilę, by oddalić się jeszcze bardziej. Na to rozdzielenie nakłada się dodatkowo kwestia podziału ludzi - na tych żyjących na dole oraz wspinających się. Oczywiście spektakl stawia jasno tezę, że ci umierający na szczytach mają lepsze i ciekawsze życie, choć krótsze. Tak, jakby nie było nic po środku, pomiędzy byciem korposzczurem a alpinistą, nic pomiędzy szarością a oślepiającą tęczą. Reżyser nie wchodzi z tekstem w polemikę, wydaje się z tą diagnozą zgadzać.

Scenografia pasuje do symbolizmu i minimalizmu gry. Wielkie białe ściany, kojarzące się niejasno ze ścianami lodówki, zamykają świat z trzech stron. Czwarta ściana pozostaje umowna, przerywają ją tylko transmisje live ze szczytu. Do tego dodano rząd miętowych, metalowych krzeseł, które budują właściwie całą scenografię. Nieumowny pozostaje jedynie namiot oraz sterta ciepłych ubrań, pośpiesznie wdziewanych na oczach widzów. Muzyka pojawia się bardzo rzadko, przez kilka scen zapętlony Gary Jules śpiewa o obłąkanym świecie, a później pojawiają się dzwonki, które nadają sekwencji wspinaczki obrzędowo-uroczysty charakter. Do tego nastrój budowany jest za pomocą świateł, one także są wskazówką do tego, gdzie akurat przebywają bohaterowie.

Pierwsza połowa wciąga, budowane napięcie jest mocne i czytelne. Aktorzy jedynie lekko zachęcają do wejścia w świat swoich bohaterów, a cała widownia w skupieniu podąża za nimi. Problemy rodzą się jednak w drugiej połowie, napięcie opada, uwaga ucieka, a przez to zakończenie, tak przecież fascynujące, przechodzi zupełnie bez emocjonalnego echa. Trochę jak wspinaczka na górę, by odpaść od ściany tuż przed samym szczytem. A szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji