Artykuły

Nie będę opłakiwać Oskara

- Jako pokolenie przedwojenne mam za sobą inne niż obecne wychowanie, ale i tak nauczyłam się od Nikifora jeszcze więcej pokory. To rzecz ważna, zwłaszcza dla artystów. Bez pokory- osiągnąwszy powodzenie, jest się narażonym na demoralizację - mówi KRYSTYNA FELDMAN, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu.

Rozmowy na koniec roku. Prezentujemy największe indywidualności kina, teatru, muzyki i plastyki A.D. 2005.

Z Krystyną Feldman rozmawia Jolanta Gajda-Zadworna:

Po tylu nagrodach w Polsce i za granicą, zachwytach widzów i recenzentów nad rolą Nikifora musi Pani uważać 2005 rok za bardzo szczodry.

- No tak, był wyjątkowo udany. Przyszło uznanie, ale też był to czas twórczej pracy i spotkań ze wspaniałymi ludźmi.

Podobno sam Steven Spielberg, zachwycony Pani Nikiforem, sugerował przyznanie Oscara. Co Pani na to?

- Może to Pani wymazać, ale mówię szczerą prawdę: gdyby na ubiegłorocznym festiwalu w Gdyni nie było zakulisowego szarpania i gdybyśmy dostali główną nagrodę, co nam się należało, film mógłby startować do Oscara.

Byłaby statuetka?

- Myślę, że Amerykanie zainteresowaliby się naszą historią.

I Pani kreacją?

- Bardzo możliwe. I niech pani pomyśli, jaki byłby szum, że wyróżniono jakąś tam panią Feldman, w Polsce szanowaną i uznawaną, ale za granicą by się zastaniawiali: kto to, baba czy chłop?

Nie żal Pani tej szansy?

- Opłakiwać jej nie będę!

Przełom roku sprzyja planom i marzeniom, załóżmy więc, że Oscar jednak do Pani trafił, jak wyglądałyby ceremonialne podziękowania?

- Przede wszystkim podziękowałabym Panu Bogu, bo prezentem obdarował aktorkę bądź co bądź w zacnych latach. Podziękowałabym też Krzysztofowi Krauzemu za to, że się uparł, by film o Nikiforze powstał i że mnie wybrał.

Rok 2005 kojarzy się Pani głównie o Nikiforem?

- Ta rola była wielkim wyzwaniem. Bałam się, czy mu sprostam. Na planie cały czas myślałam o cienkiej granicy, której nie wolno mi było przekroczyć. Nie mogłam dać się ponieść zapędom charakterystycznym, a niewątpliwie takie mam. Nikifora nie dało się grać, nim trzeba było być. I pokazać, że nie jest to matoł, za jakiego uchodził, albo opuszczony biedny człowiek.

A nie był taki?

- Nie. Wyszłam z założenia, zresztą zgodnie z intencją reżysera, że Nikifor był człowiekiem szczęśliwym. Mimo ubóstwa i pogardy, z jaką się spotykał jako brudny dziad, który coś tam skrobał na tekturce z pudełek po papierosach. Był szczęśliwy, kiedy dosyć bezczelnie wkradł się, a raczej wkroczył do pracowni Włosińskiego, który się musiał się nim opiekować, a on zawładnął jego domem. Delikatne to nie było, ale Nikifor zachowywał się tak, bo był pewny swojego powołania.

Do czego?

- Chciał upiększać świat. Nie było przecież takich cerkwi i pałaców, jakie malował, a on je w takim właśnie pięknym kształcie widział. Tak nieprawdopodobnie misterną robotę wykonywał. Wszystko pięło się u niego w górę - mosty, ulice. Jakby się szło do nieba. A w pałacach i cerkwiach zawsze był jakiś święty, niekiedy sam Bóg Ojciec, a obok niego... Nikifor. Plasował się tam także dlatego, że był niesłychanie wierzącym człowiekiem. Malował piękne rzeczy i swoim bełkotliwym językiem też bardzo pięknie o Bogu mówił.

Sądząc po tonie głosu, wciąż żyje Pani tą postacią. Dużo z Nikifora w Pani zostało?

- Jako pokolenie przedwojenne mam za sobą inne niż obecne wychowanie, ale i tak nauczyłam się od Nikifora jeszcze więcej pokory. To rzecz ważna, zwłaszcza dla artystów. Bez pokory, z zadufaniem w sobie, a już nie daj Boże - i powiem to, choćby się ktoś miał obśmiać - osiągnąwszy powodzenie, jest się narażonym na demoralizację.

Powodzenie demoralizuje?

- A tak, bo niech już człowiek uwierzy w swoją genialność, to koniec. Chylę czoła przed wszystkimi nagrodami, jakie dostałam, uznaniem środowiska, widzów i dziękuję Bogu, że mi się w głowie nie przewróciło.

Może dlatego, że tak długo czekała Pani na tę rolę?

- Wcale nie czekałam, dziecko kochane!

Tytuły prasowe po premierze "Mojego Nikifora" krzyczały: Królowa epizodu wreszcie w głównej roli!

- No tak, to było piękne doświadczenie, ale jeszcze ważniejsze było to, co przy okazji filmu działo się z ludźmi.

A co się działo?

- Pamiętam pierwsze spotkanie z panem Włosińskim, to był zmęczony życiem człowiek, a potem z każdym zdjęciowym dniem młodniał. Patrzyłam na niego i myślałam: Matko Boska, cóż to była za wspaniała przyjaźń, a on spoglądając na mnie, płakał, mówiąc: Mój Nikifor, mój Nikifor. Nasz film był triumfem Nikifora, ale i Włosińskiego, wreszcie docenionego i uznanego. Mógł spokojnie wyruszać do swojego Nikifora. Marian Włosiński zmarł kilka miesięcy temu, tymczasem film żyje i można nawet powiedzieć, że jest to życie wyjątkowo bujne. Po zwycięstwie na festiwalu w Karlowych Warach dosłownie rozsypał się worek z zaproszeniami na międzynarodowe festiwale.

Jeździ Pani na nie?

- Nie za bardzo mogę, dużo gram u siebie w Teatrze Polskim w Poznaniu. I cieszę się, że mnie chcą, że jestem zdrowa i sprawna. Może kiedyś wjadę triumfalnie do Skolimowa, ale jeszcze mam czas.

Czeka Pani na kolejną wielką rolę?

- Nie obraziłabym się za nią.

Składa Pani postanowienia noworoczne?

- Z tym trzeba uważać. Już kilka razy obiecywałam sobie, że rzucę palenie. I nic z tego. Teraz składam obietnicę na następny dzień. I dotrzymuję jej.

Jakie ma Pani życzenie na 2006 r.?

- Żeby Polacy wreszcie przestali się kłócić i obrażać. Przestali myśleć jedynie o swoich partiach, zyskach, triumfach i racjach, a byli razem jak po śmierci naszego ukochanego papieża. Żeby umieli zachować w sobie tamtą przemianę duchową, to dobro, które dziś - wbrew różnym opiniom - kultywuje młodzież. To jest nasza nadzieja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji