Artykuły

Kunszt lalkarski straży przemysłowej

"Szczurołap" Bogumiły Rzymskiej w reż. Janusza Ryla-Krystianowskiego w Śląskim Teatrze Lalki i Aktora Ateneum w Katowicach. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Animatorzy są na czarno. Żadna nowość w lalkarstwie. Aliści nie są to neutralne trykoty, opończe, czy czarne koszule, co miałoby sprawić, że aktor jest, ale jakby go nie było, a liczy się tylko animowana postać lub przedmiot. Nie, ta czerń jest znacząca. Aktorzy są w mundurach! Panie i panowie mają mundurowe czapki, naszywki. Nie jest to co prawda ta złowroga, esesmańska barwa, ani uniform antyterrorystów, to poczciwe ubiory może przedpotopowych policjantów, może straży przemysłowej. Niemniej znak jest bardzo mocny i każe się lekko zdumieć, kto i dlaczego wpadł na pomysł, żeby w Teatrze Ateneum w Katowicach dzieciakom bajkę opowiadali i lalkami poruszali umundurowani funkcjonariusze nie wiadomo czego.

Dobrze, opowieść Bogumiły Rzymskiej, wieloletniej kierowniczki literackiej śląskiej sceny, wesołą bajeczką oczywiście nie jest. Ta bardzo daleka wariacja opowieści o szczurach z Hameln, to rzecz o świecie ogarniętym paranoicznym lękiem przed obcymi i płynącym z ich strony zagrożeniem. Burmistrz miasteczka dwoi i troi straże tudzież zamyka swój dwór i swoje królestwo na tysiące - dosłownych - kłódek w obawie przed społecznością Białych Szczurów żyjących gdzieś w podziemiach jego włości. Białe Szczury kiedyś były ludźmi - i mogą się nimi stać na powrót, jeśli dostaną jedno piórko z grzbietu Złotopiórej. Ale burmistrz trzyma Złotopiórą w złotej klatce. Raz dlatego, że boi się, iż uczłowieczone szczury wygryzą go z miasta. Dwa - bo Złotopióra jest głównym źródłem municypalnego dochodu: jej złote upierzenie trafia do skarbca. W ramach walki z białoszczurzym zagrożeniem Burmistrz jest w stanie wystawić do wiatru i bardzo boleśnie oszukać nawet własnego syna.

Ale w końcu przecież ustępuje - ujęty lojalnością przeciwnika i mocą przyjaźni Białego Szczura ze swym potomkiem (co nie jest łatwym happy endem, tylko pokazem dojrzałego i nieprzesłodzonego zwycięstwo zaufania nad paranoją). Nie bez przyczyny Złotopióra więdnie w klatce i przestaje ronić pióra-sztabki - a odżywa dopiero, gdy się ją wypuści na wolność. Bogumiła Rzymska umie budować kontrast: pokazując ponurą rzeczywistość histerycznego lęku, pokazuje równolegle pozytywne przeciwieństwo: choćby podziemny świat Białych Szczurów, pełen kwiatów i clownów; tak przynajmniej chce tekst. Na scenie mamy jednak nader ponure kwiaty i nader nieśmiesznych clownów pod animującymi palcami mundurowców; alternatywa rysowana jest niedbale i jakby zdawkowo. Jakby wadziła królującej czerni. Burmistrz zachowuje się po rycersku, puszczając wolno Białego Szczura, ale widać, że nie pozbył się nawet krzty swej paranoi. Jego syn jest podwójnym przegranym - doznał nielojalności ojca i musi się rozstać z przyjacielem. Coś, co miało być gorzką bajką zamienia się w dołowanie, w napawanie się czarną barwą a na wszelką radość, niechby i podszytą melancholią, nałożony jest całkowity szlaban. Złotopiórej nie chce się nawet machnąć skrzydełkiem, kiedy odzyskuje wolność.

Dalibóg irytuje to dzieło wbite w czarne okotarowanie, oświetlane tak, jakby śląskim elektrowniom brakowało węgla na składowiskach, ponuro celebrowane, wykarczowane z wszystkiego, co niesie światło i uśmiech. Planszowe figury Julii Skuratowej to, owszem, znak wysokiej plastyczno scenograficznej jakości. Ale to figury o bardzo ograniczonej motoryce i sile dramatycznej. Mogłyby efektownie funkcjonować na scenie wsparte o ekspresję aktora, ale ekspresję dusi militaryzacja wykonawców - i kółko się zamyka.

A to wszystko firmowane jest przez Janusza Ryla-Krystianowskiego, z przyciągnięcia którego katowicki teatr jest z pewnością szczęśliwy, człeka uchodzącego za wielki autorytet. I uchodzącego bezsprzecznie słusznie!! To świetny lalkarz, artysta mający zapewnione miejsce w podręcznikach. Twórca fantastycznych przedstawień w Teatrach Animacji, najpierw w Jeleniej Górze, później w Poznaniu. Sam mam związane z jego teatrem znakomite wspomnienia, jego "Ribidi rabidi knoll" było olśniewającą erupcją wielkiej mocy, wbijającej w fotel ekspresji i oczyszczającego humoru. Brawurowym i uzasadnionym żądaniem szacunku dla potęgi teatru animacji, teatru formy. To był wspaniały spektakl. Tyle, że dwadzieścia lat temu. Tymczasem w ostatnich sezonach nadziewam się na nowe spektakle mistrza, które są właściwie bez wyjątku ciemne, ponure, niedoświetlone, nieodkurzone, wyzbyte siły motorycznej, wyzbyte humoru, wprawiające w zdumienie dziwacznymi pomysłami. Ot, biorąc w sąsiedzkiej Banialuce z Bielska Białej na warsztat "Węża", skrzący się energią i humorem, poniekąd anarchiczny a może i wręcz łobuzerski tekst Marty Guśniowskiej, reżyser ubrał prowadzących lalki aktorów w stroje sprzed stu lat, w jakieś pumpy, jakieś kaszkiety, jakieś ciężkie suknie do ziemi. I nagle okazało się, że opowieść prowadzi grupa cioć i wujów, strasznie coś przed sobą udająca, a z małym widzem nie mająca żadnego kontaktu. Co sprawiało - podobnie, jak tu oddanie sceny we władanie przemysłowej straży - nieodparte wrażenie robienia teatru na złość. Tylko komu na złość? Dzieciakom odsiadującym ponurą bajkę niczym karę za niewinność?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji