Artykuły

Podróbka

Agnieszka Glińska uważana jest za zdolną reżyserkę. Pracuje dużo, wystawia często. Kochają ją aktorzy, kochają widzowie, kochają nawet wszechwiedzące komisje, które w ubiegłym sezonie nagrodziły jej "Bambini di Praga" Feliksem za najlepsze przedstawienie teatralne w Warszawie. I teraz muszę wyznać rzecz straszną: ja Glińskiej nie kocham.

Co więcej, ze spektaklu na spektakl co­raz bardziej Glińskiej nie lubię i nadzwy­czajnie denerwują mnie zachwyty nad jej nijakim teatrem. Jak zwykle w Polsce stroi się bulwar w szaty sztuki. Zęby bolą od pa­trzenia.

"Bambini di Praga" było najlepszym spektaklem zeszłego sezonu na podobnej zdaje się zasadzie, jak polska telewizja pu­bliczna została najlepszą telewizją w Euro­pie. Oglądalność wysoka, jakość żadna. Do tego Hrabala spowito w oparach studyjnych poszukiwań. Cały zespół, by lepiej zrozu­mieć istotę pisarstwa autora "Bambini di Praga", udał się nad Wełtawę chłonąć couleur local. Mam nadzieję, że chociaż wszy­scy dobrze się bawili, bo przedstawienie wyszło drętwe i rujnujące dla niezwykle cienkiego humoru Hrabala. Reżyserka nie znalazła ekwiwalentu teatralnego dla jego kunsztownej prozy. Ale że nagrodę zdoby­ła i sympatię publiczności warszawskiego Teatru Współczesnego lubiącej tak zwaną kulturalną rozrywkę, czyli obojętne gnioty, nic dziwnego, że dyrekcja zaprosiła Gliń­ską do kolejnej reżyserii. Tym razem na żer poszedł Szekspir, lżejszego niby kalibru, bo komediowy, "Stracone zachody Miłości".

Bez pytań

Szekspir jest nie tylko próbą teatralnego talentu reżysera. Jest też zwierciadłem epoki i sposobu jej myślenia. Tymczasem wszyst­ko wskazuje na to, że Glińska przystępując do wystawienia tej sztuki nie zadała sobie żadnego z podstawowych pytań, nie zadała też sobie trudu analizy tekstu, ufając pewnie dramatopisarzowi, jak wiadomo niekiepskiemu, że sprzeda się sam. Tymczasem Szek­spir, by tak rzec, wystawił Glińską. Zacznijmy więc od tego, czego reżyserka nie zrobiła. Nie zapytała, z jakiego powodu król i jego trzej dworzanie wyrzekają się towarzystwa kobiet. Niby w tekście wszyst­ko jest powiedziane, ale Szekspir ma to do siebie, że stawianych tekstowi pytań nigdy za wiele. Glińska potraktowała śluby kawa­lerskie jak rodzaj oczywistej konwencji i więcej już nie troszczyła się o ich przyczy­ny, a co gorsza skutki! Nie zadała sobie też trudu przeanalizowania relacji między przedstawicielami szlachetnego stanu i re­prezentantami stanów niższych. Nie próbo­wała zrozumieć, czemu w tym tekście ma służyć teatr w teatrze, czyli sztuka o Dzie­więciu Sławnych Mężach. Nie starała się zrozumieć konfliktu płci, wyraźnie obecne­go w tekście. Uwierzyła w konwencję, a nie w tekst Szekspira, którego nawet nie starała się interpretować, pozwalając aktorom to­nąć, a raczej brnąć przez własne kwestie, niezrozumiałe dla nikogo. Żeby rzecz pogrążyć do reszty, użyła prze­kładu Leona Ulricha. Przekład ten brzmi potwornie archaicznie i niezrozumiale, co gorsza, niezbyt śmieszy. W efekcie powsta­ło długie i ciężkie przedstawienie, zupełnie nie wiadomo, o czym. Pewnie o tym, że był sobie król i z niewiadomych względów na­mówił swoich przyjaciół na złożenie dziw­nych ślubów czystości, a potem je złamał, podobnie jak trzej pozostali, bo na dworze pojawiły się atrakcyjne kobiety. A może "Stracone zachody Miłości" są sztuką o miłości? O jej cywilizacyjnych i kulturo­wych uwarunkowaniach, o naturze pożąda­nia, o relacjach między naturą i kulturą? A może nawet o konwencji i konwenansie, co powinno ułatwić Glińskiej pracę, tyle że reżyserka uznała samą sztukę Szekspira za konwencjonalną i popełniła tym samym te­atralny grzech śmiertelny.

Szekspir uaktualniony

Co zatem zrobiła? Rzecz najgorszą z możliwych: dokonała uaktualnienia Szek­spira. Prymitywnego uaktualnienia, a nie współczesnego odczytania. Dokonała tego wprowadzając znaki anachroniczne dla epo­ki, w której umieścił akcję Szekspir. Ot, na przykład Don Adriano de Armado przecha­dza się po scenie nucąc piosenkę "Cucurrucucu Paloma" znaną z interpretacji Caeta­no Veloso z filmu Almodóvara "Porozma­wiaj z nią". Szkoda, że z tego cytatu, na­prawdę znaczącego, nic zupełnie nie wyni­ka, poza chichotem publiczności, zwłasz­cza tej najbardziej kulturalnej, która "aluzju poniała".

Przybywające na dwór króla Nawarry fran­cuskie damy pojawiają się od razu w białych ślubnych sukniach (na tym pomyśle reżyserki można by zbudować całą spójną interpre­tację sztuki, ale brak konsekwencji i umie­jętności wyciągania wniosków z własnych posunięć czyni go tylko kolejnym, jeszcze jednym grepsem) i ciągną za sobą białe lot­nicze walizeczki. Te panie przyleciały samo­lotem, czytamy śmiały znak Glińskiej, bliski zresztą pomysłowi Warlikowskiego z "Bu­rzy", gdzie okręt, którym podróżował król, zamieniono na samolot. I znów nic z tego nie wynika. Bo Księżniczka i jej damy za­chowują się jakby przyjechały dyliżansem. Są pretensjonalne i staromodnie konwencjo­nalne, a nie współczesne. Nie ratuje sprawy fakt, że jedna z nich niesie reklamową torbę sklepów z tanią odzieżą. Greps z reklamów­ką też już dawno stracił świeżość. (Przy oka­zji może ktoś mi wyjaśni, dlaczego walizki dam oklejone są winietami rozmaitych ma­gazynów prasowych?).

Przykłady można mnożyć. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że Glińska tworzy coś w rodzaju parodii Warlikowskiego, by wejść w głęboki spór z jego sposobem wy­stawiania Szekspira, ale szybko zorientowa­łem się, że Warlikowski także użyty jest jak konwencja i najzwyczajniej w świecie pod­robiony, łącznie ze sposobem używania światła. Wygląda na to, że Glińska nie posiada talentu reżyserskiego, który wszyscy usi­łują jej przypisać. Nie ma też w sobie po­trzeby tworzenia teatru osobnego, prowa­dzenia poszukiwań i eksperymentów. Wiem, nie ma takiego obowiązku. Można przecież tworzyć tak zwany teatr dla ludzi, znakomitego rzemiosła, pozwalający pod­trzymać więź widowni z tradycją teatral­ną. Tyle że Glińska tego także nie robi. Ona po prostu bierze sztukę i ją wystawia. Bez namysłu i pomysłu, uaktualniając, co się da. W efekcie wychodzi Szekspir bełkotli­wy, nieśmieszny i niestraszny, zwyczajnie głupi. Nie daj Bóg ktoś z widzów uwierzy Glińskiej i dojdzie nieuchronnie do wnio­sku, że Szekspir pisał marne facecje, gor­sze od scenariuszy telenowel, którym na­wet odważne zabiegi reżyserskie nie są w stanie pomóc.

A na plakacie do "Straconych zachodów Miłości" czarno-biała fotografia, na której król Nawarry i francuska księżniczka, za­trzymani w uścisku, wyglądają jak bohate­rowie "Casablanki". Zinterpretowanie tego afisza pozostawiam czytelnikom. Dodam tylko dla ułatwienia, że dla rozwikłania za­gadki afisza znajomość przedstawienia Gliń­skiej nie ma żadnego znaczenia, bo, jak wszystko w jej teatrze, tak i plakat żyje wła­snym niemądrym życiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji