Artykuły

Tadeusz Serafin: Nie miałem odwagi wejść na Karajana

Gdy w Berlinie oklaskiwały nas dwa tysiące ludzi, pomyślałem, że jestem coś dłużny mojemu krajowi, mojemu Śląskowi, mojemu miastu. Tata miał rację, w życiu zdarzają się cudowności.

ROZMOWA Z TADEUSZEM SERAFINEM dyrektorem Opery Śląskiej

Alan Misiewicz: Czy dla pana istnieje życie pozaoperowe?

Tadeusz Serafin: W zawodzie pracuję 45 lat, w samej operze - 37, na stanowisku dyrektora jestem lat 26. Poświęciłem się tej instytucji całkowicie. Pierwszy telefon, jaki wykonuję każdego dnia, to telefon do opery. Pytam swoją asystentkę, czy przypadkiem nie mam dzisiaj wolnego.

Tadeusza Serafina nie ma jednak w Wikipedii...

- Nie martwię się o to

Jak się układa repertuar teatru operowego?

- Czasami to łączenie wody z ogniem. Z jednej strony jest ambicja, z drugiej realne możliwości instytucji. Trzeba też myśleć o ekonomii przedsięwzięć, żeby ludzie zechcieli przyjść do teatru, mogli znaleźć coś dla siebie. Trzeba myśleć rozumnie i z intuicją. Stąd koncerty symfoniczne, chóralne a cappella, kameralne, operetki, czasami jakiś musical.

Niektórzy kręcą jednak nosem na ten sezon i mówią: "Bieda w tej operze"...

- Tadeusz Kijonka powiedział: "Ona nigdy nie miała mecenasa. Tu nigdy nie było dużych pieniędzy, teatr karmił się biedą". To jest o-pe-ra! Spomiędzy wszystkich gatunków - najdroższa zabawa. Wszystkim ucięto dotacje. Teatry dramatyczne albo filharmonie nie odczuwają tego tak bardzo jak my. A mimo to sezon jest bogaty. To w końcu jubileusz 70-lecia naszego teatru, który poświęcamy twórczości polskiej.

Pochodzi pan z muzykalnej rodziny?

- Dziadek ze strony ojca grał na klarnecie, babcia na flecie, tata do lat 60. XX wieku był skrzypkiem w Operze Śląskiej, ojciec chrzestny był dyrygentem jednej z orkiestr górniczych, brat jest koncertmistrzem grupy altówek w Orkiestrze Królewskiej w Oslo. Rodzice byli porządni, uczciwi, szanowani. Dbali, choć na różny sposób, o mój rozwój muzyczny. To dlatego posłali mnie do liceum muzycznego w Bytomiu.

Mieliście w domu radio?

- Było małe, piszczało, charczało, ale gdy była muzyka, to brałem dwa kije i udawałem, że gram na skrzypcach jak ojciec. Gdy kiedyś zapodziałem jeden z tych kijów, mama poleciła mi machać jednym. Sprawne oko mogło w tym akcie dostrzec moje pierwsze próby dyrygenckie. Ale tak naprawdę ani mi w głowie była wielka kariera muzyka, bardziej chciałem zostać pilotem odrzutowca albo wywiadowcą.

Pierwsza obejrzana opera to...

- "Eugeniusz Oniegin", miałem wtedy cztery lata. Oniegina śpiewał Andrzej Hiołski, a Leńskiego Bogdan Paprocki. W finałowej scenie pojedynku jakimś dziwnym trafem pistolet nie wypalił, ale Paprocki padł, zgodnie z librettem. "Tato, czemu on padł? Pistolet nie strzelił" - przez parę godzin męczyłem ojca tą kwestią.

Jak to wyjaśnił?

- Powiedział, że w teatrze zdarzają się różne cudowności. W życiu też.

Kiedy Śląsk usłyszał pierwsze nutki wygrywane na kontrabasie przez małego Serafina?

- Miałem 11 lat, byłem dzieckiem wątłej postury i uczniem podstawówki. Aleksander Warykiewicz, ówczesny dyrektor szkoły muzycznej, wziął moją małą dłoń i powiedział: "O! Ty masz łapę kontrabasisty". Kontrabas był jednak ciężki i duży, a ja malutki, więc ojciec kazał mi zbić z desek podium. Wchodziłem na nie i bez żadnych przeszkód mogłem grać. Na studiach bardzo dobrze grałem "Wariacje rokoko" Piotra Czajkowskiego i "Lot trzmiela" Mikołaja Rimskiego-Korsakowa. Och, tamte interpretacje budziły zdumienie kontrabasistów. Za to nie lubiłem grać w orkiestrze długich nut i współpracować ze słabymi dyrygentami.

Dlaczego?

- Uważałem, że to jest nudne. W Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach profesor Wiktor Gadziński powiedział mi jednak, że nie wystarczy mieć predyspozycje, ale też trzeba włożyć dużo pracy, aby poznać tajemnice muzyki i zrozumieć, że nie jest nudna. Obawiając się, że nie poznam dostatecznie tajemnic muzyki, zacząłem studiować kompozycję. Gdy mama zobaczyła, jak do późnych godzin nocnych męczę się nad nutami, poradziła mi, żebym zajął się dyrygenturą. W latach 60. dostałem się na dyrygenturę, moim profesorem był Napoleon Siess. On jako pierwszy pokazał mi świat za granicą i Ryszarda Wagnera na festiwalu w Bayreuth. Wtedy dyrygował słynny Pierre Boulez, którego poznałem osobiście. Oglądałem pięciogodzinnego "Persifala". To było porażające, a nawet kosmiczne. Ogromna, 150-osobowa orkiestra, 120-osobowy chór, cztery harfy, Boooże...

Nie miał pan dość studiowania?

- Czasami czuliśmy się ugotowani i przemęczeni. Dla odmiany postanowiliśmy pograć muzykę rozrywkową w restauracjach. Wybraliśmy Wisłę, graliśmy lekkie nuty dla turystów. Tymczasem w tamtejszej restauracji Zdrojowej robili zdjęcia do "Janosika". Dostałem nawet propozycję zagrania małej roli w serialu, ale odmówiłem. W tamtych czasach byłem bardzo sprawny fizycznie. Umiałem stać na głowie, robiłem pompki na jednej ręce albo przysiady na jednej nodze, umiałem też stosować "skok tygrysi" z saltem w powietrzu, a kontrabas podnosiłem bez wysiłku. Dwa lata trenowałem judo, przeszedłem kilka stopni wtajemniczenia. W końcu trener powiedział mi: "Serafin, ty musisz się w końcu zadeklarować: albo muzyka, albo sport". Uznałem, że moje palce do gry na kontrabasie są cenniejsze.

Co dało panu uprawianie sportu?

- Doskonałą dyscyplinę wewnętrzną, mocną kondycję psychiczną, umiejętność stopniowego, cierpliwego dążenia do celu, wierność sobie. Ćwiczenia rodem z Tybetu i Japonii wykonuję do dzisiaj. Uspokajają mnie. Poza tym uważam, że prawdziwy mężczyzna powinien być sprawny zarówno na umyśle, jak i na ciele.

Co pan robił po studiach?

- Pracowałem w Wielkiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia; to była dla mnie druga akademia. Dyrygowałem też we Wrocławiu, w Olsztynie, Opolu, Częstochowie. Zawsze wracałem do Bytomia. Tak jak kiedyś Siess pokazał mi Bayreuth i Wagnera, tak ja pokazałem swoim bytomskim muzykom z orkiestry szkolnej, którą prowadziłem, Kielce, Hiszpanię, Wiedeń. W 1978 roku pojechaliśmy do Kielc na Festiwal Kultury Młodzieży Szkolnej, gdzie zdobyliśmy Złotą Jodłę. Jeśli mnie pamięć nie myli, to materiał o tym robiła wtedy młodziutka Monika Olejnik. Pojechaliśmy do Hiszpanii na jedenaście koncertów. Graliśmy w Wiedniu, gdzie zdobyliśmy pierwszą nagrodę w konkursie obejmującym wszystkie koncerty w studiu radiowym. Byliśmy naprawdę mocni.

Wtedy był pan w słynnej sali Wiener Musikverein?

- Tak. Właśnie tam odbierałem tę nagrodę. Można więc powiedzieć, że wystąpiłem u Filharmoników Wiedeńskich. Statuetka stoi dzisiaj w moim domu nad pianinem.

Co to za pianino?

- Mój sąsiad miał żonę pianistkę po katowickiej akademii, i ona jakimś sposobem po śmierci Karola Stryji odkupiła pianino od jego rodziny. Potem rozstała się z mężem. Przed wyjazdem do Niemiec powiedziała- "Ech, tutaj mam tego grata, kupisz?". Kupiłem je za tę symboliczną cenę, przeniosłem do swojego mieszkania, nastroiłem, przemalowałem na ciemny brąz. Zagrałem parę akordów i fragment z Chopina. I służy mi do dziś. Mieszkał pan wtedy w Bytomiu i...

-.. .od swojego profesora Siessa dowiedziałem się, że jest etat asystenta dyrygenta w Operze Śląskiej. Związałem się z nią, powoli przechodziłem wszystkie stopnie wtajemniczenia, bo kolejno byłem tam asystentem dyrygenta, dyrygentem, koordynatorem do spraw orkiestry, przez kilka miesięcy pełniącym obowiązki dyrektora naczelnego i artystycznego i w końcu od 1989 - dyrektorem naczelnym i artystycznym. Wtedy to był jeden z pierwszych tego typu konkursów w województwie. Mówiono o kandydaturze Bogusława Kaczyńskiego.

- Nie tylko Kaczyńskiego, ale i Marii Fołtyn. Gdy tylko dowiedzieli się że jest rozpisany konkurs i że bierze w nim udział łącznie szesnaścioro kandydatów, to zrezygnowali. Maria Fołtyn debiutowała w 1949 roku w "Halce" w Operze Śląskiej. Poznał ją pan?

- W 1984 roku dyrektor Siess powierzył mi funkcję swojego asystenta w "Tosce", którą reżyserowała wielka Maria. Miała wtedy 60 lat, śpiewała w Teatrze Wielkim w Moskwie, w Operze Fińskiej w Helsinkach, Operze Warszawskiej, Carnegie Hall, dama światowa. Podczas próby zaczynam dyrygować, a ona już krzyczy: "Zaraz, zaraz, młody człowieku! To nie są właściwe tempa!". Więc je skorygowałem i znowu gramy. A ona: "Zaraz, zaraz, młody człowieku! Teraz jest za wolno. Chwilę temu - za szybko!". To ja - odważny swoim stanem młodzieńczym - mówię: "Przepraszam, pani Mario! Ja robię to w takim tempie, jakie ustaliłem z dyrektorem Siessem. I będę je trzymał! A pani niech się trzyma reżyserki!".

I co?

- W sali jak makiem zasiał, pani Maria - znana z wybuchowego charakteru - zaniemówiła. Widziałem, że intensywnie myśli. Uśmiechnęła się i powiedziała: "Ależ ten facet ma jaja, cooo?".

Podobno władze komunistyczne chciały zmienić słowa w "Strasznym dworze", bo brzmiały: "Boże mój, melodia ta / o, jakież chwile przypomina / Jak rozżarza w piersi krew..."

- Straszne! W 1983 roku, w czasie stanu wojennego, ówczesna władza sugerowała, że nie wypada śpiewać po polsku pieśni niewolników w "Nabucco". Ale już godziła się, aby całą operę zaśpiewać po włosku.

Jak na nią zareagowała publiczność?

- Nie była pewna, czy to, co się dzieje, jest zgodne z prawem, czy wbrew prawu. Unosił się nad nią duch patriotyzmu, a ludzie czuli, że w naszej operze wydarza się coś wielkiego, wzniosłego. Przeżywali emocje szczere, piękne. Chór niewolników żydowskich, słynne "Va pensiero", zbierał na każdym spektaklu ogromne brawa, dyrektor Napoleon Siess powtarzał go wiele razy-

Daliście też świetny koncert w Filharmonii Berlińskiej, którą kiedyś rządził Herbert von Karajan.

- Byliśmy tam z inscenizowaną wersją naszego "Nabucco". Na widowni dwa tysiące ludzi w pięknych strojach wieczorowych. Przychodzi do mnie człowiek odpowiedzialny za pracę artystów i mówi: "A jaki pan chce pulpit, panie dyrektorze?", "A jakie są?", "Jest pulpit Karajana. Jest pulpit Hansa Guido von Bülowa. I jeszcze Claudio Abbado". Zdębiałem. "No to niech będzie pulpit Karajana" - mówię. Przywieziono go na specjalnym wózku, orkiestra już się nastroiła - a ja nie mam odwagi wejść na tego Karajana, to znaczy na podium, na którym postawili pulpit. Koncertmistrz do mnie cichutko, bo akustyka świetna: "Śmiało, niech pan się ruszy". Magia miejsca wyzwoliła w naszym zespole nieprawdopodobnego ducha, wydzieliła się w nas wyjątkowa adrenalina. Proszę sobie wyobrazić, że poprzedniego dnia grali tam Filharmonicy Berlińscy. My - Ślązacy z niewielkiej Opery Śląskiej - tego wspaniałego koncertu nie zapomnimy.

O czym pan wtedy myślał?

- Że tata miał rację - w życiu zdarzają się cudowności. Przez sekundę: "A może wyrwać się z Polski? Ruszyć w świat...". Ale chwilę później, że kocham Śląsk, gdzie się urodziłem, wychowałem. Że jestem coś dłużny temu krajowi, regionowi, swojemu miastu.

Marzył pan kiedyś o pracy w słynnych teatrach?

- Każdy normalny dyrygent marzy o karierze dyrygenta symfonicznego, o karierze światowej, o pracy w największych teatrach. Były propozycje, owszem. Ale na życie trzeba patrzeć w sposób realny, rozumny, bo teatr operowy wymaga całkowitego poświęcenia się tylko tej sprawie.

Jak bardzo Opera Śląska zmieniła się w ciągu ostatnich lat?

- W 1989 r. zaplanowaliśmy sezon, budżet był zamknięty, aż tu nagle przez plan Balcerowicza ścięto nam dotacje o 30 proc. Mimo wszystko wyszliśmy zwycięsko z transformacji systemowej. Zmodernizowaliśmy operę, zachowując styl. Podnieśliśmy się po pożarze, który pochłonął prawie pół budynku, udało się zyskać przestrzeń dla sali koncertowej imienia Adama Didura i wybudować piękną salę baletową. Odnowiliśmy elewację, przebudowaliśmy foyer, orkiestron, podwórko i wszystko, co wokół budynku. Dzisiaj na pewno wygląda on inaczej niż 25 lat temu. Realizujemy koncerty symfoniczne, kameralne, chóru, a cappella, z zespołami rockowymi, plenery w Polsce, stale występujemy w Sali Kongresowej w Warszawie. Nagrywamy płyty.

Więc co z tą biedą?

- Owszem, zawsze żyliśmy biednie. Tu jednak pracują pasjonaci, ludzie, którzy ponad wszystko kochają operę. Nie opuszczają jej. To bardzo inspirujące, o

***

Tadeusz Serafin

- od 1989 roku dyrektor naczelny i artystyczny Opery Śląskiej, kontynuator Międzynarodowego Konkursu Wokalistyki Operowej im. Adama Didura, współtwórca Europejskiej Akademii Sztuki Wokalnej, starszy wykładowca w Katedrze Wokalistyki Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach

OPERA ŚLĄSKA

Jej budynek powstał na przełomie XIX i XX wieku jako Teatr Miejski w Bytomiu. Miał dwie sale: sztuk teatralnych i koncertową, dwa balkony z bocznymi lożami, widownię na 631 osób; światła elektryczne w systemie trójbarwnym, zasłanianą zapadnię. W1901 r. odbył się koncert inauguracyjny. Zagrano uwerturę Ludwika van Bee-thovena "Zur Weihe des Hauses" i "Dziewicę Orleańską" Franza Schillera. W1944 odbył się ostatni sezon w niemieckiej historii gmachu. Rok później został on nazwany Operą Śląską. Jej założycielem i pierwszym dyrektorem był Adam Didur.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji