Artykuły

Dramat władzy i namiętności

Po dłuższym okresie niepo­wodzeń lub połowicznych suk­cesów dał wreszcie Teatr Pol­ski przedstawienie interesujące, na poziomie odpowiadającym wymaganiom, jakie stawia się czołowej scenie polskiej.

"Maria Stuart", młodzieńczy dra­mat Słowackiego nie jest utworem łatwym do wystawienia. Dzieło ge­nialnego poety i dramaturga, który nigdy nie widział swych sztuk na scenie, wymaga sprawnej i doświad­czonej ręki reżysera i doskonałych aktorów, aby zabłysnąć swym prawdziwym pięknem. Toteż grywa­ne jest rzadko, a jeszcze rzadziej - dobrze.

Roman Zawistowski nadał warszawskiemu spektaklowi "Marii Stuart" właściwy kształt i właściwe tempo. Płynność ak­cji i podkreślenie najważniej­szych motywów i wątków sztu­ki, dobre opracowanie tekstu i staranna praca z aktorami - dały w sumie ciekawy i dobry spektakl. Na tle prostych i bar­dzo trafnych w kolorze i na­stroju, nowoczesnych dekoracji Otto Axera, które nie odwra­cają uwagi widzów od spraw istotnych, lecz raczej je uwy­puklają - biegną jasno i roz­wijają się przejrzyście dwa główne nurty dramatu: trage­dia władzy i tragedia namięt­ności.

Zawistowski zachował na ogół równowagę między tymi dwoma nurtami dramatu, choć pod koniec sztuki przeważa ra­czej psychologiczny wątek na­miętności. Ale tu przyczyny tkwią po części w samej sztu­ce, a po części w wielkiej in­dywidualności aktorskiej Niny Andrycz, uosabiającej w roli i Marii Stuart dramat kobiety targanej namiętnościami i usu­wającej po trosze w cień wątek tragedii władzy, skupionej przede wszystkim i w osobie Botwela.

A ten wątek walki o władzę jest w dramacie Słowackiego bardzo in­teresujący. Aż dziw bierze, ile prze­nikliwości politycznej miał ten 21-letni młodzieniec, kiedy pisał jesie­nią pamiętnego roku 1830 swój drugi dramat. Jak dobrze znał ludzi, jak świetnie i jasno widział już wtedy mechanizm walki o władzę, ludzkie zawiści, zazdrości, pochleb­stwa i nienawiści dworaków, ma­łość władców. A także siłę ludu, który jest zawsze tłem wydarzeń, ową siłą, o której nie przestaje się pamiętać, choć ani jednego jej przedstawiciela nie ma na scenie. Lęk przed gniewem tego ludu, opis jego wzburzenia i buntu, znany nam tak dobrze z późniejszych dra­matów Słowackiego, tkwi już moc­no w "Marii Stuart".

Dodajmy do tego doskonałą zna­jomość kobiecej psychiki, zadziwia­jącą u tak młodego człowieka, któ­ra pozwoliła Słowackiemu stworzyć tak różnorodną i wielobarwną po­stać, jaką jest Maria Stuart z jego dramatu, a także znakomitą znajo­mość historii, która dała mu uj­rzeć w prawdziwym świetle tę w gruncie rzeczy niemądrą i gwałtow­ną, bigoteryjną i wsteczną, piękną awanturnicę na tronie - a będzie­my mieli jeszcze jeden dowód wiel­kości jednego z najwcześniejszych utworów Słowackiego.

W swej wielkości i sile, lapidar­ności i prawdzie zbliża się "Maria Stuart" najbardziej do dramatów Szekspira. Jest to chyba jedna z najbardziej szekspirowskich sztuk Słowackiego.

Tak jak sztuki Szekspira, wymaga "Maria Stuart" wielkich aktorów. Jak było z tym w warszawskim przedstawieniu?

Nina Andrycz znalazła w Ma­rii Stuart rolę, odpowiadającą jej indywidualności artystycz­nej. Jej kapryśny talent, wymykający się nieraz kontroli reżysera i ocenie krytyków - tu zabłysnął znowu pełnym bla­skiem. Rola Marii Stuart jest złożona. W pierwszych scenach sztuki jest to wychowana we Francji młodziutka, łagodna i pełna wdzięku kobieta, której ciąży korona Szkocji i nieko­chany już, tchórzliwy mąż.

Romans Marii Stuart z włos­kim lutnistą Rizziem, dobiega końca w początku sztuki. Mło­da królowa zaledwie uświada­mia sobie rodzące się uczucie do brutalnego, dzikiego i nie­okrzesanego, zbrodniczego wiel­moży szkockiego Botwela.

Ta część roli wypadła w in­terpretacji Niny Andrycz naj­słabiej. Wyraźnie nie odpowia­dają jej partie liryczne. Jej silny i dźwięczny, trochę egzal­towany głos brzmi wtedy zbyt donośnie, ruchy są zbyt twar­de i władcze, za mało jest tkli­wości w dialogach z Rizziem. Może też przyczynia się do te­go słaba gra Ignacego Gogo­lewskiego, który jako Rizzio nie umiał nawiązać kontaktu ze swą partnerką, był sztucz­ny, mówił tekst w sposób ma­nieryczny i afektowany, dość dziwny u tak młodego i utalen­towanego aktora.

Przełom w postaci Marii Stuart następuje w scenie zabójstwa Rizzia. Mord jej ulubieńca, dokonany na oczach królowej, prawie u jej stóp, przez najwyższych dostojników pań­stwowych, przyjaciół jej męża, za jego zgodą i w jego obecności - wpływa na zasadniczą zmianę w psychice królowej. W tej chwili zmienia się ona z łagodnej kobie­ty, w żądną zemsty władczynię. Nie wybaczy nigdy Darnlejowi tej zbrodni, i tego poniżenia. Szuka teraz już tylko sprzymierzeńca, który mógłby ją pomścić i zabić króla. Znajduje go w Botwelu. I odtąd wątek walki o władzę zbiega się z wątkiem namiętności. Dramat Sło­wackiego osiąga swą pełnię. I tu Nina Andrycz wznosi się na wy­żyny swojego aktorstwa. Przede wszystkim w scenie zabójstwa Riz­zia; głos jej brzmi wtedy potężnie i wstrząsająco. Ruchy i gesty są opanowane, a jednak rozumiemy doskonale, jak głębokim przeży­ciem i upokorzeniem jest dla niej mord dokonany na człowieku, którego broni całym swym autoryte­tem monarszym i uczuciem kobie­ty. A kiedy dostrzega ukrytego za tronem Darnleja, spojrzenie jej mówi, że nigdy mu tej zbrodni nie wybaczy, spojrzenie to wydaje na niego wyrok śmierci.

W drugiej części przedstawie­nia, kiedy Nina Andrycz uka­zuje się w czarnym stroju, jakby zdjętym z portretu Mo­drzejewskiej, ma również od­twórczyni Marii Stuart kilka znakomitych momentów: roz­mowa z Botwelem przed zamordowaniem Darnleja, ostatni dialog z Henrykiem, a także kilka świetnych fragmentów w scenie końcowej dramatu.

Rola Marii Stuart potwierdza moje przeświadczenie, że Nina Andrycz jest aktorką szczególnie pre­destynowaną do ról dramatycznych o negatywnym zabarwieniu. Szla­chetne brzmienie jej głosu, a także skłonność do idealizacji odtwarzanych postaci gra wtedy doskonale na zasadzie kon­trastu; natomiast wtedy, kiedy nakłada się na postać pozytywna - prowadzi do jej przesłodzenia. Pa­trząc na Marię Stuart w drugiej części przedstawienia - widziałem już chwilami Ninę Andrycz w roli Landy Makbet, która jak mi się wy­daje, szczególnie odpowiada jej dyspozycjom aktorskim.

Znakomitą kreację stwarza, w warszawskim przedstawieniu Czesław Wołłejko, jako Nick, błazen Darnleja. Mało kto mó­wi w Polsce tak pięknie wiersz Słowackiego i tak dobrze czuje urok romantycznej poezji. Rola Nicka jest też zupełnie odmien­na od ról grywanych dotąd przez Wołłejkę, któremu grozi­ła w ostatnich latach pewna maniera i powtarzanie naby­tych intonacji i przyśpiewów. Romantyczna liryka, ironia i gorzka mądrość znalazły w nim w "Marii Stuart" świetnego in­terpretatora. Szczególnie opo­wieść o domu rodzinnym, ostat­ni dialog z Darnlejem i przed­śmiertny monolog - pozostaną na długo w pamięci widzów.

Władysław Hańcza może zali­czyć rolę Botwela do serii swych ostatnich sukcesów. Po­nury, władczy i brutalny był właśnie takim, jakim wyobra­żamy sobie tego szkockiego pana. Było w nim coś z Ryszar­da III i coś z Makbeta. Wierzy­liśmy, że taki Botwel mógł zgwałcić królową, zamordować jej męża, że dążył per fas et nefas do zdobycia szkockiej ko­rony, a Maria była mu tylko środkiem prowadzącym do celu. Stanisław Jasiukiewicz był w trudnej roli Darnleja, po­czątkowo zbyt krzykliwy i histeryczny. Może to jednak tylko premierowa trema, gdyż w trakcie przedstawienia skupił się i scenę z Nickiem zagrał bardzo pięknie i wzruszająco. Od tej części obsady odbijali niestety, ujemnie staromodnym stylem gry, lub małą wyrazistością pozostali aktorzy. Najlep­szym z nich był Józef Maliszewski (Astrolog), Gustaw Buszyński (Morton) był raczej żałos­nym, a niekiedy śmiesznym, starcem, niż kanclerzem Szko­cji, politykiem zaciekłym i mści­wym, intrygantem gotowym do walki o władzę, jak go kreśli w swej sztuce Słowacki. Franciszek Dominiak wyglądał w roli Duglasa raczej na przebranego mieszczucha, który udaje wielkiego pana, niż na obrażo­nego dowódcę wojsk królew­skich, który żąda satysfakcji. Mariusz Dmochowski (Lindsay) miał dobre wejście, posturę i niewiele ponadto, a Kazimierz Orzechowski (paź Marii Stuart) był za mało chłopięcy, aby mu uwierzyć, że jego pani zupełnie go nie interesowała jako kobie­ta, a za mało męski, aby uprawdopodobnić swe pierwsze uczucie dla królowej.

Przedstawienie "Marii Stuart" ma niejedną wadę. Jest począt­kowo trochę chłodne i jakby zbyt akademickie, jest niejed­nolite aktorsko i nieraz draż­niące. A jednak warto je zo­baczyć. Ma bowiem kilka scen najwyższej próby, które nie często oglądać można na pol­skich scenach, kiedy ujawniają się ludzkie konflikty i ludzkie charaktery, a wiersz Słowackie­go brzmi, jak najpiękniejsza muzyka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji