Romans w czerni
Przed z górą rokiem przeczytałem "Czarny romans" Władysława Terleckiego ze świadomością, że obcuję - tak jak i w wypadku innych książek tego autora - z literaturą dużego formatu, z utworem nie tylko znakomicie napisanym, ale toczącym bardzo własną, pełną stylistycznej urody i świeżości formę z mądrą, głęboką refleksją, z zamyśleniem nad losem człowieka.
Było coś więcej jeszcze w tej opowieści o tragicznym, głośnym ongiś romansie polskiej aktorki Marii Wisnowskiej z rosyjskim porucznikiem huzarów Wiktorem Barteniewem. Było tu - nieczęste w naszej rodzimej literaturze - spojrzenie na "sprawy Polaków" z innej, niż nasza, perspektywy, zobaczenie siebie w oczach innych, próba obiektywnego pokazania i tamtych, przez nas nie uznawanych racji.
Ten przewód myślowy ciekawiej, pełniej niż w adaptacji scenicznej, uwydatniony został w książce. Jak u Dostojewskiego splatają się tu fatalistyczne sprawy jednostek z nadrzędnymi, kształtującymi ludzkie losy, przeznaczeniami. Te dwa plany przenikają się nieustannie, stapiają w jedno, w tym - pełnym zimnej urody - utworze.
Dogłębnie zrozumiał i odczuł klimat "Czarnego romansu" reżyser adaptacji scenicznej tego utworu, Marcel Kochańczyk. Swą scenografią pokazał jednocześnie, jak można najoszczędniejszymi środkami osiągnąć najwłaściwsze efekty. Wyciemnił do czerni tło sceny- zredukował rekwizyty do kilku najniezbędniejszych - otwór sceniczny przeciął rozpiętym, jak pajęczyna, "mondrianowskim" krzyżem, jak wizjerem -celownikiem karabinu. Wraz ze świetną, gęstą i groźną w swym narastającym rytmie muzyką Zbigniewa Górnego będzie to towarzysząca całej akcji zapowiedź, "pronuncjiamento" tego, co musi w finale nastąpić.
W takiej scenerii stwarza Kochańczyk "pola napięć", w które zostaną wpisani bohaterowie utworu Terleckiego. On, Barteniew - zawsze wyobcowany, na uboczu, choć dążący do przełamania niewidocznej - stworzonej przez historię - przegrody.
- Nie są moimi wrogami - powie Barteniew, chociaż historia rozdzieliła nam takie role. Wcześniej Fiodor: - ... może kiedyś to nie będzie ważne, że dzieli nas język, religia...
- Boże, oddal od nas niepokój - te słowa wygłosi później Barteniew przy trumnie Fiodora. Ten dręczący niepokój uwydatnił sugestywnie Marcel Kochańczyk w przemyślanej, pięknej w swym artystycznym kształcie - inscenizacji, jak gdyby zawieszonej poza czasem, teatralnie zagęszczonej, odwołującej się niekiedy do środków pantomimy.
Opowiadałbym się natomiast przeciwko rezonerskiemu "przefilozofowaniu", szczególnie części drugiej (te partie proszą się o skreślenia), rażą też fatalne sceny z "widmem" Fiodora, rozbijające styl całości, nieprzekonywające. Czarny romans Marii i Barteniewicza, to zaczadzenie miłością, pogrążenie się w sobie, zatracenie - przy stale jątrzących się sprawach, które dzielą, narzucają swoje - nie liczące się z uczuciem - prawa. Ale które z kolei tym mocniej przykuwają do siebie udręczonych, skazanych na siebie, osamotnionych w swym uczuciu bohaterów.
Jest to uczucie od narodzin skazane na zatracenie, niosące w sobie zapowiedź klęski, romans "czarny", otoczony złą ciemnością, fatalizmem stojących poza ludzką wolą - okoliczności. W jeden tylko sposób można się temu przeciwstawić: zachować uczucie, ocalić własną niezależność - przez zniszczenie - siebie. I tę właśnie drogę wybierają Maria i Barteniew. Zabójca Marii nie skieruje jednak broni ku sobie - przed zapadnięciem kurtyny zobaczymy jego puste, patrzące na nas już "z tamtej strony" oczy.
Joanna Bogacka pokazało Marię jako istotę kapryśną, wyposażoną we wszystkie uroki kobiecości, a jednocześnie gardzącą konwenansem, nie liczącą się z niczym poza nakazem uczucia i w tym odważną, wychodzącą poza swój czas.
Zwycięsko wyszedł z nastręczającej tyle trudności roli Barteniewa - Andrzej Blumenfeld. I choć może inaczej wyobrażałbym sobie porucznika huzarów - "pomieszczyka" muszę uznać dużą konsekwencję, z jaka Blumenfeld zbudował tę rolę, wytrzymał jej napięcia, potrafił nas przekonać do takiego właśnie widzenia umęczonego, rozdzieranego sprzecznościami, zabójcy Wisnowskiej.
Stało się jednocześnie widoczne, jak trudno zagrać dziś uczucie, miłość "na serio", w nieco innej, niż ogólnie przyjęta, konwencji - pokazać, bez popadania w parodię, tzw. ślepą namiętność - jak trudno wypowiadać taki tekst bez cudzysłowu w intonacji, tak jednak, aby nie popaść z kolei w melodramatyczność. Podołał temu wszystkiemu Andrzej Blumenfeld, dając najciekawszą w swym dotychczasowym aktorskim dorobku rolę.
Florian Staniewski tym razem nie znalazł klucza do roli Fiodora, przyjaciela i powiernika Barteniewa. Obnażył - jeszcze bardziej - rezonerstwo tej postaci, walczył przy tym nieustannie z zahamowaniami głosowej emisji. Zgadzam się - nie miała to być rola "gładka", sposób jednak, jaki wybrał Staniewski, aby oddać wewnętrzne napięcia Fiodora, jego protest przeciwko dziejącej się niesprawiedliwości, jego skłócenie ze swym światem - nie wydał mi się najtrafniejszy.
Pułkownik warszawskiego garnizonu, to człowiek w pełni świadomy sytuacji, w jakiej znajduje się on sam ze swymi podwładnymi. Ostrzeże on Barteniewa przed podwójnym zagrożeniem. Od wewnątrz: radykałowie w armii - i od zewnątrz: Polacy w mieście, które "zawsze było pierwszą linią frontu". Te cechy reprezentanta "racji stanu", strzegącego "morale" garnizonu, surowego i bezwzględnego, ale też po ojcowsku traktującego swych podkomendnych - znakomicie uwydatnił w roli pułkownika Henryk Bista.
Interesującą postać Perukarza, pozostającego w cieniu tajemniczego "mocnego człowieka", odkrywcy Marii i jej "psychicznego właściciela" - stworzył Edward Ożana. Finezyjnie, cieniując wszystkie niuanse tej roli, zarysował sylwetkę Literata Jerzy Kiszkis. Przekonywali też Tadeusz Gwiazdowski (Dyrektor teatrów warszawskich), Barbara Patorska (Katarzyna), Teresa Iżewska (Dama), Zbigniew Łobodziński (Aktor) i Marian Dworakowski (Poeta). I muzyka Zbigniewa Górnego, niezwykle sugestywna, łącząca elementy narastającego zagrożenia z opartym na rezygnacji spokojem - tak wspomagająca swym nastrojem, to piękne - mimo wymienionych niedostatków - przedstawienie.