Romans i ballada
Oglądałem niedawno dwie premiery sztuk wybitnych, współczesnych polskich pisarzy, inscenizowane przez młodych i jak "twierdzi krytyka" utalentowanych reżyserów. W pierwszym wypadku chodzi o "Czarny romans" Terleckiego adaptowany na scenę przez autora tej powieści i wystawiony w Teatrze Wybrzeże przez Marcela Kochańczyka. W drugim wypadku, o "Dulle Griet" Grochowiska wyreżyserowaną przez Tomasza Zygadłę w opolskim Teatrze im. Kochanowskiego.
Zacznijmy od sprawy literacko dużo poważniejszej. Powieść Terleckiego była już wielokrotnie omawiana i analizowana, nie pora więc na roztrząsanie i rozważanie jej zalet i słabości, wypada skupić się na jej kształcie teatralnym. Jak na "Czarny romans" przystało, przedstawienie Kochańczyka dzieje się w czerni. Na ciemnej scenie pojawiają się postaci i odgrywają sceny z powieści. Schemat adaptacji prozy poprzez wprowadzenie bohatera-narratora i ciągu krótkich epizodów zrealizowany został bardzo sprawnie. Dopiero w drugiej części przedstawienie zaczyna się ciągnąć i nużyć. Większe zastrzeżenia może budzić sposób rozgrywania poszczególnych scen. Głównie, dziwna maniera polegająca na nieustannym wykorzystywaniu sztucznego, "aktorskiego" śmiechu. Coraz to ktoś (szczególnie panie) wybucha perlistym śmiechem i w ten sposób odpowiada na kwestię partnera. Równie często śmiech postaci drugoplanowych stanowi akompaniament dla dialogu protagonistów. Najpoważniejsza słabość, to brak wyraźnie określonych, konsekwentnie zbudowanych ról. Jedynie Henryk Bista w nie najważniejszej zresztą roli Pułkownika stworzył odpowiednik postaci powieściowej i kreację wartą zapamiętania. Trudno mieć pretensje do Joanny Bogackiej, że nie dała sobie rady z rolą Wisnowskiej, ale jednocześnie żal, że tak wspaniałe zadanie jak sceniczny portret słynnej aktorki z XIX wieku zostało wykonane zaledwie poprawnie i w dodatku okraszone obficie owym nieznośnym śmiechem. Przy wszystkich jednak brakach wynikających z ugrzecznionej, pozbawionej temperamentu reżyserii jest to na pewno przedstawienie skłaniające do refleksji. Stało się takim jednak przede wszystkim za sprawą tekstu.
Terlecki, podobnie jak w innych swoich powieściach-sztukach, oparł się na sprawie drażliwej, złożonej i na pewno fascynującej. Słynny, tragiczny romans korneta Barteniewa i Marii Wisnowskiej, to na pewno znakomity materiał literacki. Wydaje mi się jednak, że zarówno filozoficzno-moralna, jak polityczna i historyczna, a także psychologiczna zawartość powieści na scenie uległa swoistemu skarykaturowaniu. I to wcale nie za sprawą inscenizacji, która od tej strony jest zupełnie poprawna. Z pewnym zażenowaniem ogląda się filozofujących carskich oficerów i płochą polską aktoreczkę otoczonych przez blady tłum nijakich postaci Polaków, którzy oburzają się na romans narodowej artystki z okupantem. Prawie wszystko, co w powieści miało szerokie tło, było pogłębione i podzielone na racje, tezy i antytezy, tutaj okazuje się spłaszczone. Filozoficzna warstwa powieści przemienia się w cytowanie Nietzschego.
Romans wybitnego prozaika z teatrem zaczął się stosunkowo niedawno i wydaje się, że Terlecki popełnia zasadniczy błąd, kiedy sądzi, że powieść można po prostu "przenieść" do teatru. Ktoś, kto potrafi tak dobrze pisać dialogi i budować postacie, powinien zdecydować się na napisanie sztuki. Wyjmowane z powieści dramatyczne teksty Terleckiego są tylko odbiciem jego właściwej twórczości, i choć na tle współczesnej dramaturgii stanowią z pewnością ewenement, to jednak nie osiągają tej miary jaką zwykło przykładać się do jego pisarstwa.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z "Dulle Griet" czyli "Szaloną Gretą". Jest to ostatnia, napisana niedługo przed śmiercią, sztuka najoryginalniejszego pisarza z pokolenia "Współczesności". Jedynie pewien balladowy ton, aluzje malarskie i rozsiane refleksje nad ludzkim bytowaniem i umieraniem pochodzą tu z tego, co najlepsze w pisarstwie Grochowiaka. Poza tym sporo niechlujstwa, a nawet tanich efektów. Fabuła wzięta, podobnie jak w "Sędziach", z gazety, nie urosła do rozmiaru tragedii. Głębia tej sztuki jest tylko pozorem, na który nabrał się Zygadło.
Wszystko, co jest w "Dulle Griet" sztuczne czy naiwne zostało w opolskiej inscenizacji bardzo mocno podkreślone. Zamiast zagrać kryminalną historię, w której kryją się różne, ciekawe podteksty, Zygadło od razu przycisnął klawisz wielkiej metafory i zaczął grać sztukę, której Grochowiak nie napisał. Tekst "Dulle Griet" nie jest wcale lepszy niż przedstawienie w Opolu, jest po prostu inny, a zarazem bardziej interesujący. Gdyby zagrać tę chwilami nawet tracącą bulwarem sztukę (sceny w domu Prokuratora) jako troszkę, toutes proportions gardees, Villonowską balladę, mogłoby powstać niezłe przedstawienie. Kiedy jednak zaczyna się wszystko przejaskrawiać, przegrywać, przeciągać; robi się niedobry, nadęty teatr. W dodatku jakoś dziwnie staroświecki, przypominający polską awangardę z lat pięćdziesiątych. Zresztą przykłady przedstawień wymienionych tu młodych reżyserów świadczą o ich dziwnym zapóźnieniu. Obaj zdają się tkwić w estetyce teatralnej sprzed dwudziestu lat, choć każdy od innej strony i choć Zygadłę określa się czasem jako niebezpiecznego "nowatora". Zarówno uładzona estetyka Kochańczyka jak i rozwichrzony styl Zygadły tkwią korzeniami w tej samej epoce. Obaj zapatrzeni są we wzorce, które dzisiaj stały się anachronizmem. Powinni o nich jak najszybciej zapomnieć.