Czarny romans
Kolejna premiera Teatru "Wybrzeże" jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że zespół ten w osobie reżysera Marcela Kochańczyka zyskał nową indywidualność twórczą, która obok Stanisława Hebanowskiego i Ryszarda Majora kształtować będzie oblicze gdańskiego teatru.
Nie podjęłabym się jeszcze takiego zadania by określić czym się różnią te trzy reżyserskie indywidualności w pojmowaniu sztuki teatralnej, wiem już jednak czego mniej więcej mogę się spodziewać idąc na premierę w reżyserii jednego z tej trójcy.
Wybór sztuki pt."Czarny romans" opartej na powieści Władysława Terleckiego pod tym samym tytułem wydał mi się typowy dla genre'u Marcela Kochańczyka, stanowi bowiem konsekwencję jego dotychczasowych zainteresowań repertuarowych.
Pozornie wydawać by się mogło, że w odróżnieniu od swych kolegów-reżyserów, Kochańczyk jest najbardziej tradycjonalny. Interesuje go przede wszystkim treść sztuki, a forma przekazu teatralnego służy mu po to by przybliżyć widzom to co autor ma do powiedzenia. Inscenizacja więc, scenografia, muzyka służą temu by wzmocnić przekaz słowny, by uczynić go tym bardziej nośnym i czytelnym. Słowo w sztukach reżyserowanych przez Kochańczyka odzyskuje swą rangę.
Trzeba podkreślić, że Kochańczyk bardzo starannie dobiera sztuki i jeśli ma szacunek do słowa jako formy przekazu to dlatego tylko, że wyraża ono treści, które on w pełni aprobuje, które zgodne są z jego własnym widzeniem świata, spraw ludzkich.
Wbrew pozorom tylko może wydawać się, że sztuki przez niego wybrane takie jak np. "Żegnaj Judaszu" Iredyńskiego czy też "Czarny romans" Terleckiego nie mają ze sobą nic wspólnego. Na pewno są nieporównywalne jeśli weźmiemy pod uwagę czysty szkielet faktologiczny. To co jednak autor buduje wokół faktów, zawartość myślowa sztuki, sposób interpretacji faktów, stanowi wspólny mianownik zainteresowań tego reżysera, a można określić to coś - niepokojami współczesnego inteligenta. W tym sensie "Czarny romans" jest sztuką współczesną, choć jej akcja mocno jest osadzona w czasie i realiach epoki, choć nawet fakty są prawdziwe, odtworzone wiernie z kronik sądowych Warszawy lat 1900-1905. Wówczas to właśnie opinię miasta zbulwersowało wydarzenie, które znalazło swój epilog w sądzie. Młody kornet grodzieńskiego pułku huzarów lejbgwardii stacjonującego w Warszawie w tajemniczych okolicznościach, strzałem z rewolweru pozbawił życia aktorkę Teatru "Rozmaitości" - Marię Wisnowską. Wszystko wskazuje na to, że para ta zamierzała podwójne samobójstwo. Komet Aleksander (vel. Wiktor) syn Michała Bartenjewa, nie strzelił jednak do siebie. Dlaczego? Jaki był przebieg tego romansu, który ma w sobie coś z melodramatu i tragedii?
Okoliczności zabójstwa są bardzo wymowne. On carski oficer, syn arystokraty, ona wzięta aktorka, otoczona wielbicielami, świadoma swej urody u szczytu teatralnej kariery. Wydaje się, że te fakty wystarczą, aby dośpiewać sobie całą resztę, młodą parę wszystko dzieli - narodowość, status polityczny, wiara ojców, przynależność do różnych sfer. Nic łatwiejszego, jak te dane zręcznie zmontować a konflikt wydaje się oczywisty, finał prawdopodobny i mamy oto sensacyjny romans historyczny.
Autor jednak świadomie posługuje się ogromnym schematem, by w sposób przewrotny, ale logiczny utkać na tej kanwie banału coś co odbieramy w sposób daleki od schematu.
Okazuje się, że można tak opowiedzieć tę historię byśmy na nowo musieli zweryfikować swoje sądy, szukając punktu odniesienia we własnym "ja".
Autor, a pośrednio reżyser, zdaje się mówić; okoliczności zewnętrzne, czasy w których żyjemy, bez względu na różnice, mają jedną wspólną cechę - kształtują nasze świadome "ja". Wydaje się więc, że zależnie od tego co obecnie nazywamy umownie "układami", jesteśmy zdeterminowani tak dalece, że porozumienie z kimś kto tkwi w innych "układach" jest niemożliwe. Na szczęście wszędzie i zawsze istnieje coś co nas łączy - ów pierwiastek ludzki, podświadomy, skrępowany i zniewolony naszą świadomością, a jednak obecny. Jest to może tęsknota do porozumienia, atawistyczna potrzeba miłości, lojalności, zrozumienia ponad tym co nas dzieli. To coś pozwala się odnajdywać wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Dwie siły - nasze świadome "ja", a więc to czego od nas oczekują inni i czemu chcemy sprostać i nasza podświadomość, ów pierwiastek ludzki, nie mówiąc już o biologii, która drwi sobie ze wszelkich barier - to właśnie składa się na owe fatum powodujące wewnętrzne pęknięcie, z którym nie potrafimy się uporać.
A choć trudno nam się porozumieć, możemy przecież rozumieć dlaczego tak jest. Ta możliwość właśnie stanowi humanistyczne prze słanie sztuki. Mimo wszystko przecież udaje się autorowi sprawić, że kornet - zabójca staje się dla nas kimś bliskim. To, że możemy go nawet polubić to już zasługa Andrzeja Blumenfelda, który tę postać kreuje.
A nie było to zadanie łatwe. Jak już wspomniałam, reżyser ma szczególny szacunek dla tekstu, słowa jako środka przekazu scenicznego. Widocznie dlatego bał się skrótu, chciał by wszystko zostało powiedziane. Łatwiej jednak jest grać na podtekstach, niż deklamować przydługie teksty, zachowując jednocześnie ich emocjonalny ładunek. Mimo wszystko parze głównych bohaterów udało się stworzyć osobowości sceniczne konsekwentne i żywe, a nie papierowe, chociaż widać, że lepiej się czują w akcji, dialogu, niż w tyradach, które czasem przechodzą w deklamację. Joanna Bogacka nie po ras pierwszy udowadnia, że potrafi stworzyć portret kobiety nietuzinkowej, złożonej, niepokojącej, a przy tym na tyle kobieco ciepłej, że nie jest denerwująca. Andrzeja Blumenfelda po raz pierwszy widzę w roli, w której mógł się "wygrać" i cieszę się, że mnie nie zawiódł, bo już w epizodach wydał mi się aktorem inteligentnym, wrażliwym, czującym klimat sztuki i postaci. Kreacją jest rola Henryka Bisty. Jako pułkownik Garnizonu Warszawskiego niewiele przebywa na scenie, a mimo to stwarza postać ostro i wyraźnie narysowaną. Dotyczy to również Teresy Iżewskiej w roli damy, Tadeusza Gwiazdowskiego - generała dyrektora teatrów warszawskich, Barbary Patorskiej i pozostałego zespołu, co sprawiło, że aktorsko przedstawienie było wyrównane nawet w drobnych epizodach, które dobrze służyły całości. Na szczególne wyróżnienie zasługuje dyskretna, ale celowo tonująca klimat emocjonalny sztuki, muzyka Zbigniewa Górnego. W sumie udało się reżyserowi przerzucić pomost zrozumienia między autorem a widownią.