Czekając na ścięcie
"Mary Stuart" Wolfganga Hildesheimera w reż. Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.
Agata Kulesza gra królową Szkotów w spektaklu "Mary Stuart" w Teatrze Ateneum. Żywioł obsceniczności zderza się w tym dramacie z patosem. Z jakim skutkiem?
W Teatrze Ateneum pracuje Olimp polskiego małego i wielkiego ekranu. Zespół gromadzi gwiazdy różnych pokoleń, na liście płac teatru przy ul. Jaracza figurują Marian Opania i Piotr Fronczewski, Joanna Kulig i Marcin Dorociński. Jest i Artur Barciś. Głośnym nazwiskom nie towarzyszą niestety głośne przedstawienia.
W "Mary Stuart" w reżyserii Agaty Dudy-Gracz też nie brak gwiazdy. Tytułową królową Szkotów gra Agata Kulesza. Mocno ucharakteryzowana. Dłuższa chwila mija, zanim w sylwetce o łysej, z rzadka tylko porośniętej siwymi kępkami głowie rozpoznamy aktorkę z oscarowej "Idy" czy z "Róży" Smarzowskiego.
Egzekucja się zbliża
Pół wieku już minęło, odkąd król Henryk VIII ogłosił się głową Kościoła Anglii. Upłynęło też niemal 20 lat, odkąd katoliczka Maria, rywalka swej protestanckiej kuzynki Elżbiety I z dynastii Tudorów, trafiła za kraty. Ale nie posiedzi tam już zbyt długo - zbliża się egzekucja.
Ściśniętej na paru metrach celi śmierci akcji "Mary Stuart" daleko do rozmachu królewskich kronik Szekspira. Niewiele tu o monarszych ambicjach, dworskich intrygach, racji stanu i walce o władzę. To studium gnicia, pełne fizjologii i werystycznych detali - kat po ucięciu głowy ma ją podnieść za włosy, a resztki królewskich pukli mogą nie utrzymać ciężaru. Peruka pewnie spadnie i gapie zobaczą, że władczyni była łysa. Królowa ma koniecznie wypróżnić się przed śmiercią, by na szafocie jasne szaty nie uległy zabrudzeniu.
Skazana Maria ucieka w religijny fanatyzm, snuje narcystyczne wizje siebie po śmierci - świętej królowej, zasiadającej w bieli u boku Jezusa i modlącej się za swych oprawców. Mieszają się jej wspomnienia, traci kontakt z rzeczywistością, te same pytania zadaje po trzy razy. Ale w miarę strojenia w monarszy strój i przyjmowania kolejnych leków wraca królewski majestat - tylko po to, by odegrać ostatni spektakl śmierci.
W napisanym w 1970 roku dramacie Wolfganga Hildesheimera nie ma pozytywnych bohaterów. Całe towarzystwo więzionej monarchini - dworski lekarz, służąca, aptekarz Żyd i błazen homoseksualista serdecznie się wzajem nienawidzi, spiskuje przeciw sobie i zamienia dzieloną przez władczynię ze szczurami celę w jeszcze większe piekło.
Jedyną ostoją ładu i spokoju jest niewzruszony kat. Ubrany jedynie w fartuch Przemysław Bluszcz stoi nieruchomo wsparty o topór przez niemal dwie godziny. Reprezentuje nieugiętą logikę władzy opartej na strachu i przemocy, nie obchodzą go ostatnie klejnoty ze szkatuły, wdzięki pokojówki, wyznaniowe spory. Zna swój fach i swoje obowiązki.
Mistrzowi mało dobremu towarzyszy pomocnik Hans - upośledzony cudzoziemiec, nazywany to "debilem", to "niemową". Tomasz Schuchardt gra go na granicy wygłupu, przez cały spektakl spastykuje, ryczy i jęczy. Przypomina przedrzeźniające chorego kolegę przerośnięte dziecko. Na dłuższą metę - wybitnie irytujące.
Wysilony patos i obsceniczność
Właśnie: teatr Agaty Dudy-Gracz naprawdę potrafi irytować, choć ma swoich entuzjastów. Dla mnie jest manieryczny, plastycznie nieznośny. Reżyserka nie tylko z podziwu godną konsekwencją idzie wbrew teatralnym trendom; co samo w sobie może być godne pochwały. Ale swoją sceniczną "plastykę" uprawia, ignorując współczesną wizualną wrażliwość. Obok wpływu malarstwa ojca, Jerzego Dudy-Gracza, pobrzmiewają w tym teatrze echa Józefa Szajny. Problem w tym, że powtarzane dziś na scenie - wyglądają tandetnie.
Turpistyczna groteska, postaci wykoślawione i spotworniałe jak ludowe świątki. Jakby aktorów ktoś próbował przebrać za bohaterów wierszy Leśmiana. Teatr szybciej się starzeje. To, co w poezji wciąż uwodzi, co na obrazie nadal może się podobać, przełożone na język scenografii żenuje, wydaje się "biedne". Zwłaszcza że Duda-Gracz wciąż sili się na patos, który zderza z żywiołem obsceniczności - wymuszony, brudny seks, fekalia, ciało w rozpadzie.
Tyle tylko, że ten żywioł obsceniczności jest jakiś mało... żywiołowy. Jałowa, koturnowa forma - w gruncie rzeczy dość toporna. Celebracja kolejnych gestów, powtórzeń, grymasów. Czy w celi śmierci można się nudzić? Zetnijcie ją wreszcie - chciałoby się krzyknąć z fotela.
Dość jednak złośliwości. Jeżeli chcecie innego powodu, by wybrać się do Ateneum, niż ten, żeby zobaczyć na żywo Agatę Kuleszę - proszę bardzo. To rewelacyjna muzyka Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka - związanego niegdyś z Kapelą Ze Wsi Warszawa duetu, coraz mocniej obecnego w teatrze. Ich praca podnosi każdy spektakl o jedną recenzencką gwiazdkę.