Artykuły

W teatrach Poznania. Obrachunki niesezonowe

Od wielu lat było w Poznaniu tak, że naprawdę liczyła się tylko jedna scena dramatyczna: Teatr Nowy, prowadzony przez Izabellę Cywińską. Do niego się chodziło, o nim mówiło. Ten teatr cieszył się sympatią poznaniaków, miał zaprzysiężonych zwolenników i adoratorów. Jeśli byli przeciwnicy - nie odważyli się ujawnić. Tym bardziej, że druga scena - stary, zasłużony Teatr Polski - nie stanowiła żadnej alter­natywy.

Teatr ten choć jest miej­scem bardzo bliskim ser­cu poznaniaków, znaczo­nym najlepszymi historycznymi tradycjami z epoki zaborów, nie był w tych latach chętnie odwiedzany. Zdarzały się nawet pojedyncze ciekawe przedstawienia, a jed­nak wydawało się, że nic nie jest w stanie złego losu odwró­cić. Teatr Polski przepadł u pu­bliczności ostatecznie. (Zdarzyło się, że przedstawienie trzeba było odwoływać, bo na widow­ni znajdowało się kilku widzów). Może było w tym wypadku tak, jak jest z miłością: trzeba się od czegoś do końca odwrócić, żeby naprawdę wybrać to co się ukochało.

Ten stan rzeczy ma już Po­znań za sobą. Właśnie w kończącym się sezonie teatralnym sytuacja uległa zmianie. Nowe kierownictwo teatru, odmłodzo­ny w dużej części zespół przełamały złą passę. I teraz znów ugruntowuje się przekonanie, że mamy w mieście dwa teatry. A co najważniejsze kilka dobrych przedstawień, z których dwa zdo­były rozgłos poza Poznaniem. (A przecież Teatr Nowy jeszcze jedną zapowiada premierę: "Wi­zytę starszej pani" F. Dürrenmatta).

Zacznijmy od Teatru Polskiego, tej niespodzianki bieżącego sezonu. Odwołano się przede wszystkim do wielkich nazwisk kla­syki i współczesnej literatury nie tylko dramatycznej: Arystofanes i Racine, Claudel i Kafka. A więc zestaw przedniej jakości a zara­zem dość intrygujący. Z fragmentów kilku komedii Arystofanesa przygotowano danie na tyle pieprzne, że zapachniało w Po­znaniu skandalem, co bardzo w początkowym okresie teatrowi się przydało. Reżyser nie bał się ludowego, jarmarcznego żywio­łu, którego nie poskąpił swym politycznym komediom wielki Grek. Fallus jako przyczynek do wizualnych uciech - to było trochę za dużo, jak na typowy i zwyczajowo dopuszczalny ze­staw igraszek, którymi na ogół raczy się nas ze sceny. W rezul­tacie publiczność dała się sku­sić i do teatru zaczęła znów przychodzić. Potem wystawiono "Brytannika" Jeana Racine'a. Gościnnie występująca w roli Agryppiny Zofia Rysiówna dawa­ła poczucie wyrazistej, oszczęd­nej formy, bez której wielki tragediopisarz z epoki Ludwika XIV na scenie nie istnieje. Przedsta­wienie nie wyróżniało się ni­czym szczególnym, choć pojedy­nek na psychologię matki i sy­na, czyli Agryppiny z młodziut­kim jeszcze Neronem o wła­dzę przyciągał uwagę publiczności.

Pomyślano wreszcie o współczesności, o sytua­cji człowieka w świecie, na pastwę którego jest wydany razem ze swoją świadomością. Poprzeczka poszła wysoko, sięg­nięto do "Procesu" Franza Kafki, a więc do prozy, której walo­ry dramaturgiczne są bardzo szczególne. Bohaterowi, Józefo­wi K. "proces" wytacza samo życie. Można by powiedzieć, że życie jest tym procesem. W obu wypadkach kończy się wyrokiem i to nieodwołalnym, jeśli w świecie ma rządzić prawo a nie chaos. W poznańskim przedsta­wieniu Józef K. jest bardzo młodym człowiekiem, nie chce rozumieć stanu faktycznego, że los jego jest właściwie rozstrzyg­nięty i to poza jego możliwoś­ciami. Broni się w ten sposób do końca, choć wiadomo już, że upór jest skazany na niepowo­dzenie. I ten wyrok zostaje wy­konany sprawnie i gładko. Sce­na końcowa jest rzeczywiście dobra i na długo pozostaje w pamięci.

Opozycją do "Procesu" jest wcześniej przygotowane przed­stawienie "Zakładnika" Paula Claudela w reżyserii Grzegorza Mrówczyńskiego, dyrektora arty­stycznego teatru. Tutaj burzliwe procesy historii, niosące ze so­bą rozkład i zniszczenie stają się podłożem, na którym dokonuje się proces ludzkiej kreacji, bu­dowania duchowych wartości, jakie człowiek stworzą swoją postawą. Bohaterka tego dramatu, Sygna, córa wielkiego arystokra­tycznego rodu, składa z siebie ofiarę na ołtarzu historii, łącząc swoją krew z krwią plebejusza, jednego z wybitnych działaczy Wielkiej Francuskiej Rewolucji. Jest gotowa zaprzeczyć miłości swego życia, może i nawet swej wierze, aby zachować wierność sobie, aby bunt ducha, jaki się w niej zrodził, pozostał czysty, przetrwał na ten czas, który mia­ła jeszcze prawo przeżyć. Grają­ca gościnnie Hanna Stankówna, aktorka Teatru Polskiego w War­szawie, dała Poznaniowi rolę ko­biecą, jakiej nie oglądano od lat. W monumentalnej scenogra­fii Zbigniewa Bednarowicza, peł­nej przestrzeni i subtelnych cieniowań, sugestywność tego bo­gatego aktorstwa zadziwiała. Z tym przedstawieniem Teatr poje­chał do Torunia i do Warszawy, zwracając na siebie uwagę.

Premiera "Zakładnika" odbyła się w grudniu, a w lutym bieżą­cego roku zobaczyliśmy "Koniec Europy" Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Nowym. Możemy już teraz powiedzieć, że był to niewątpliwie szczyt poznańskiego sezonu. Wiśniewski, reżyser, sce­nograf i wizjoner w jednej osobie zdążył już zwrócić uwagę na siebie przedstawieniami w Tea­trze Nowym. O "Panopticum a la Madame Tussaud" pisano dużo w całym kraju. Tegoroczna realizacja poruszyła krytykę dzie­ląc ją, jak poprzednim razem, na gorących wyznawców i nie­przejednanych przeciwników. Bo też Wiśniewski dokonuje rady­kalnych i ryzykownych wyborów, które nie pozwalają na obojęt­ność. Jego wizja świata-teatru, świata nieustającej pulsacji fe­nomenów pojawiających się na chwilę, by zaraz zniknąć i zno­wu się ujawnić, zawsze z tym samym ruchem, zawołaniem czy choćby tylko gestem, które sta­ją się znakiem tożsamości ko­goś, o kim niczego więcej się nie dowiadujemy, ta wizjo przy­kuwa. W ten sposób postacie, które się nam ukazują pozosta­ją ciągle na granicy swego człowieczeństwa. Domyślamy się go, że kryje się na dnie tych istot udręczonych w nieustają­cym rytmie nagłych podrygów i równie gwałtownych znieruchomień. Trudno też traktować przedstawienia Wiśniewskiego w kategoriach teatru do jakiego je­steśmy przyzwyczajeni, z którym na ogół wiążemy swoje wzrusze­nia i przeżycia.

Jest to przedstawienie wyjątkowe, dające się od­nieść jedynie do Teatru Kantora; do związków z nim Wiśniewski zresztą się przyznaje i jest to jeden z punktów wyjś­cia, od którego oryginalna, wyobraźnia Wiśniewskiego zaczyna pracę. Całość tej wizji, jej żywe pulsowanie pozostałoby w wyobraźni autora, gdyby nie zespół Teatru Nowego, który osiągnął ten stopień zgrania, koncentracji, że owe ludzkie cząsteczki rozedrgane w pozornym chaosie odczytujemy jako całość, jako tajemniczą jedność świata i za­czynamy rozumieć, że bezsilne człowieczeństwo, zawierające się w tych przedziwnych postaciach, śpiewa w ten sposób swą pieśń, katastroficzny marsz zaprawiony zuchwałością, swego rodzaju "wisielczą" werwą. Nie brak tu dowcipu, ironii, humoru, zabawy. Mamy wrażenie, że uśmiech iro­nii jest właśnie tym, czym chce się z nami pożegnać autor i teatr. Czytamy ten spektakl jako podzwonne pewnej epoki, pew­nej kultury, czytamy jako znak ostrzegawczy, że staje się z tym światem coś, nad czym ludzie nie panują. Można by powiedzieć wręcz, że jest to przedstawienie o zagrożeniu, które osiągnęło ten stopień, że wprowadza ludzi i ich świat w pewien rodzaj tran­su. A my, widzowie jesteśmy te­go świadkami.

Tak, jest to przedstawienie prawdziwym fajerwerkiem teatralnym. Nie do tego jednak ograniczają się ambicje Teatru Nowego. Wręcz odwrotnie, Teatr, jak w poprzednich sezonach, wierny pozostaje swej pasji spo­łecznej. Poza poszukiwaniami Wiśniewskiego teatr Cywińskiej ceni sobie partnerowanie nam w tym jak przeżywamy rzeczy­wistość, w której żyjemy. Chce zasygnalizować, a nawet uchwy­cić procesy, które toczą się w nas. Co charakterystyczne, nie sięga w tym celu do dramatur­gu polskiej. Tak w każdym razie jest w obecnym sezonie. Zoba­czyliśmy więc najpierw "Wroga ludu" Henryka Ibsena. Konflikt dwóch postaw: z jednej strony lekarz natchniony ideą obnaża­nia rzeczywistości aż do dna, do prawdy, z drugiej - kalkulacje burmistrza i konieczności życia rozstrzygające o wszystkim. Przedstawienie czyste w robocie teatralnej rozszczepia to, co wydaje się tak pogmatwane i zło­żone. Można się spierać czy taki dokładnie jest Ibsen, ale jest w tym przedstawieniu tyle goryczy, poczucia klęski, że trudno nie skłonić głowy. Zdajemy sobie sprawę, że to początek wielkiego rozrachunku moralnego, którego tak szybko teatr nie zakończy na swej scenie.

Kontynuacją tej linii reper­tuarowej jest realizacja "Hymnu" Györgya Szwajdy, nieznanego dotąd w Polsce współczesnego dramaturga wę­gierskiego. Podobna jest tu at­mosfera, podobne wnioski zdają się wynikać z tego przedstawie­nia. Ale znajdujemy też coś in­nego, szczególny rodzaj heroiz­mu, jaki wyzwala się u bohate­rów pogrążonych w swoim mar­nym, beznadziejnym życiu alko­holików. Oto znajdują sposób na wyzwolenie: śpiewają w nocy, kiedy nikt im nie może przeszko­dzić, swój własny, prywatny hymn.

W sumie sezon jest na pewno udany. Obie sceny dramatyczne nie rozminęły się z publicznością a to jest chyba dużo jak na na­sze kapryśne czasy. Można by się tylko upomnieć o jedno - o polską dramaturgię, której by­ło zastanawiająco mało. Teatr Polski na małej scenie wystawił "Ołtarz wzniesiony sobie" Ire­neusza Iredyńskiego. Wiwisekcja naszej "współczesnej duszy", która ze swych rozrachunków wydobyć się nie może, będzie musiała poznaniakom na razie wystarczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji