Artykuły

Komedia o końcu świata

W tym samym "Dialogu", w którym znaleźli się "Fizycy" Dürrenmatt, można przeczytać odpowiedzi amerykańskich reżyserów fil­mowych na ankietę: jak zro­biliby film o bombie wodoro­wej. Pytanie wywołało kon­sternację i sprzeciw, wielu nie potrafiło sobie w ogó­le takiego filmu wyobrazić. Louis Maile powiedział: "Za nic na świecie nie zrobiłbym filmu o bombie wodorowej, z wyjątkiem, być może, gi­gantycznej farsy lub co naj­wyżej reportażu z momentu wybuchu prawdziwej bomby, która przyniesie zagładę ludz­kości. Każdy inny film na ten temat byłby pretensjonalny, symboliczny i głupi".

Pomiędzy reportażem a far­są oscyluje literatura doty­cząca sytuacji dzisiejszego świata. Maria Dąbrowska na­pisała niedawno: "Kto wie, czy tylko groteska, parodia, humor nie przetrwają jako sztuka autonomiczna, może w nagrodę za to, że zawsze by­ły ciaśniej niż inne rodzaje związane z życiem i zawsze najbardziej życie... deformo­wały, a deformacja to walny sposób na dotarcie do praw­dy".

W 19 i 20 punkcie "przy­kazań" Dürrenmatt, mają­cych objaśnić "Fizyków", napi­sano: "W paradoksie ujawnia się rzeczywistość. Kto się przeciwstawia paradoksom, ten przeciwstawia się rzeczy­wistości". Autorka "Nocy i dni" opublikowała swoje myśli o związku deformacji z życiem w 1962 r. Autor "Fizyków", któ­ry zaczął pisać po wojnie, miał od początku zdefiniowa­ny sąd o niepoważnej naturze świata i stosunku, jaki wo­bec niego powinna zająć sztuka. Próbował np. wytłuma­czyć, dlaczego w naszych cza­sach nie można pisać trage­dii. "Tragedia zakłada istnie­nie winy, nieszczęścia, umia­ru, odpowiedzialności. W po­wszechnej krzątaninie naszej ery, wśród owych odpadków białej rasy nie ma już ani winnych ani odpowiedzial­nych. Nikt za nic nie odpo­wiada i nikt niczego nie chciał. I doprawdy można się obejść bez każdego. Wszyscy bowiem zostają porwani i zawisają na jakimś haku. Je­steśmy zbyt kolektywnie win­ni, zbyt kolektywnie pogrąże­ni w odmętach win naszych ojców i praojców. (...) wina istnieje jeszcze jedynie jako czyn osobisty, jako akt reli­gijny. Nam zaś przystoi tylko komedia". ("Theater-proble-me", 1955).

"Fizycy" są egzemplifikacją, bardzo konsekwentną, durrenmattowskiej teorii o nie­możności stworzenia tragedii. Są komedią na temat nieunik­nionego końca świata. Jej bo­haterowie nie są bohaterami, ich sytuacja jest tragikomicz­na: ich wynalazki zdecydują o losach ludzkości, lecz oni sami nie mają już na to wpły­wu. Nie mają wyboru: mo­gą tylko udawać wariatów, żeby zapobiec eksploatacji własnych odkryć, i muszą udawać wariatów, kiedy się okazało, że odkrycia dostały się w ręce wariatki. Ich sy­tuacja jest paradoksalna: po­trafili zapanować nad tajem­nicami kosmosu, a stali się igraszką w ręku zwyrodnia­łej kierowniczki zakładu dla umysłowo chorych. Głupi przy­padek udaremnił ich świado­me działanie, przypadek za­drwił z ich moralności, su­mienia i ofiary. "Fizycy" Dürrenmatt są ko­mediowi przez swoją bezrad­ność w świecie, któremu wy­znaczył kierunek ich wyna­lazczy geniusz. Naprawdę nie odpowiadają już za nic, nie mogą nawet przekreślić włas­nych wynalazków. Rozwoju nauki nie uda się powstrzy­mać, a ci którzy ją stworzyli tracą nad nią władzę w mo­mencie jej narodzenia - jak przy taśmowej produkcji, któ­rą przejmują kolejne ogniwa. Rozwój cywilizacji odbywa się w naszym wieku anoni­mowo, bez bohaterów i win­nych, bez zbrodniarzy i świę­tych. To Brecht łudził się jeszcze, że postępek Galileusza wpłynie na losy nauki. Po­waga i surowość, z jaką przed­stawił tezę świątobliwą ale wątpliwą, uświęca jego sztu­kę i archaizuje.

Pisarze pragnący znaleźć fi­lozoficzną formułę dla zobra­zowania problemu odpowie­dzialności za nieszczęścia, na jakie nasza era naraziła i naraża ludzkość, mają z tym niemało kłopotów. Nawet fi­lozof Sartre zaplątał się w "Więźniach z Altony", kiedy sprawę odpowiedzialności nie­mieckich zbrodniarzy spróbo­wał filozoficznie rozwikłać. Dürrenmatt, jak się zdaje, nie stawia sobie w tym względzie nazbyt ambitnych założeń. W mikrokosmosie luksusowego sanatorium, w którym zamknęli się dobrowolnie trzej znakomici fizycy i gdzie się rozstrzyga przeznaczenie ludz­kości - zostały zachwiane proporcje sił rządzących dzi­siejszym światem. Krytyk "Timesa" nazwał Fizyków "ko­medią najczarniejszą z czar­nych". Ale ta "komedia", w której nie zostawiono światu iskry nadziei na zbawienie, nie jest u Dürrenmatt niespodzianką. Faktycznie autor Wizyty, Pana Misissipi, Romulusa, Anioła i Franka zdą­żał bardzo konsekwentnie do zakładu psychiatrycznego do­ktor Matyldy von Zahnd, wariatki, która naciśnie ów symboliczny guziczek, ozna­czający zagładę ludzkości. Kompromitował świat współ­czesny planowo i konsekwent­nie, podważał wszystkie jego podstawowe wartości, na któ­rych wierzący i naiwni zwyk­li opierać swoje zaufanie i wiarę w jego porządek i przy­szłość. Najokrutniej w litera­turze obnażył niemoralność ludzkich społeczeństw i gro­mad (zwłaszcza w Wizycie), wykpił polityczne systemy, ideologię, filozofię i moral­ność rządzących (Romulus, Anioł, Misissipi, Frank), uja­wnił samotność i bezradność jednostek myślących i szla­chetnych, które chciałyby światu nieść ulgę, i bezużyteczność ofiary, jaką one dla świata ponoszą (Misissipi, Anioł, Fizycy). Zdyskryminował tak doszczętnie charakter spo­łeczeństw, polityków, wład­ców, czyli wszystkich sił powo­łanych do "zajęcia się" i przy­jęcia na siebie odpowiedzial­ności za wynalazki uczonych, że w "Fizykach" o żadnej z owych potęg nie ma już wca­le mowy. W 17 punkcie przykazań do "Fizyków" powie­dziano: "To, co dotyczy wszystkich ludzi, może być rozwiązane tylko przez wszy­stkich ludzi" - ale w sztu­ce nie ma nikogo, kto by w imieniu "wszystkich" prze­mawiał. Największy problem ludzkości, związany z śmier­cionośnym wynalazkiem, jest już tylko tematem moralnych roztrząsań fizyków i przedmiotem intrygi ogarniętej ma­nią garbuski, której król Sa­lomon polecił "zająć się" wy­nalazkiem Moebiusa. Fizycy są dramatem fatalistycznym. Nic tu nie zdoła za­pobiec nieszczęściu, jakie przy­gotowali światu trzej niewin­nie się prezentujący symulan­ci. Garb właścicielki zakładu z pierwszego obrazu - jak przysłowiowy topór na ścia­nie - zagra w ostatnim ak­cie. W świecie nieodpowie­dzialnych i słabych inicjaty­wę przejmą garbaci. Szaleńcza wolta Pani Doktor jest mani­festacją freudowskiego kom­pleksu: właśnie tacy, upośle­dzeni przez naturę, zawistni i mściwi, mogą odegrać rolę owego "przypadku", który wedle Dürrenmatt spowodu­je "najgorsze z możliwych za­kończeń". Akcja sztuki ma konstruk­cję i logikę sennego koszma­ru. Taki sen mógł się przy­śnić przerażonemu humaniś­cie, który ze szwajcarskiej wysepki obserwuje piekło europejskich rozgrywek. W sanatorium dla umysłowo cho­rych trudno nawet postron­nym odróżnić, kto jest nor­malny, a kto wariat. Trzej normalni fizycy, przejęci hu­manistycznymi ideami, zabi­jają trzy pielęgniarki, wcale się tym nie przejmując, od niechcenia i z wdziękiem, jak we śnie. Zwariowana lekarka opracowała precyzyjny plan ubezwłasnowolnienia fizyków, którego nie powstydziłby się szef najbardziej sprawnego wywiadu. Ludzie, przybyli tu z planami energicznego dzia­łania, mają reakcje zwolnione i bezsilne, jak we śnie, kie­dy w momentach wymagają­cych wzmożonej aktywności czujemy się sparaliżowani. Śmieszność sytuacji zdefor­mowanych przez majaczenie rozładowuje koszmary złego snu. Budzimy się nie bardzo przejęci, a tylko z lekka zaintrygowani: co to właściwie miało znaczyć? Niektórzy do­szukują się w owej sennej przygodzie filozofii i głębi. Chyba nie warto. Doświad­czenia Hiroszimy i Kuby są jednak bardziej podniecające do refleksji. Dürrenmatt nie chce, jak Brecht, przy pomocy teatru zmieniać świata. Chce tylko zaniepokoić widza sprawami. które wydają mu się niepo­kojące. Wszystkie światła swojego urzekająco teatralne­go teatru skierowuje na pew­ne zjawiska, przydając im formy jaskrawych wynatu­rzeń. Bywa jednostronny, jak każdy karykaturzysta i saty­ryk. Kiedyś wydawał się wieloraki i fascynująco od­krywczy. Kolejne premiery Dürrenmatta w Teatrze Dra­matycznym działały zapładniająco na środowisko, a pi­szących pobudzały do intelek­tualnej akrobatyki. Dwa ostat­nie utwory - Frank V i Fi­zycy - nie przyniosły w tym względzie niespodzianek. Na ogół odczytuje się je jako mi­strzowską ilustrację znanych skądinąd definicji. Ale nawet "banalny" Dürrenmatta bywa urzekającym teatrem. Zwła­szcza, kiedy się ów teatr po­trafi odtworzyć.

* * *

Nie (jest to pewnie przypa­dek, że Ludwik Ren najwięk­szy swój triumf odniósł z po­wodu Wizyty starszej pani i że teraz - z okazji Fizyków - posypały się znowu na je­go głowę aplauzy, których mu dosyć długo z innych okazji skąpiono. Widać bardzo od­powiada mu sama natura dramaturgii, w której dys­kretna psychologia splata się z brutalną groteską, a pogo­dzenie świata ludzkich subtelności z mechanizacją zja­wisk narzucanych człowieko­wi - staje się dla reżysera zadaniem trudnym, ale nie­zmiernie ponętnym. Na przy­kład w Fizykach - sprawa najtragiczniejsza w świecie została pokazana w warun­kach kryminalnej farsy. Może się wydawać, że najważniej­sza, jak w "Kobrze", jest od­powiedź na pytanie, kto tu jest w końcu wariatem, i mo­żna się, jak w "Kobrze", do­myślić, że będzie nim osoba najbardziej z pozoru normal­na. Aparat przewrotnej tea­tralności ma tu służyć do wy­jaskrawienia i rozładowania każdej sytuacji serio, w któ­rej mógłby się zacząć dramat, ale logika dzieła wymaga, że­by dramat pozostał farsą. A przy tym ów teatr w teatrze, w którym normalni grają z powodzeniem wariatów, a wariaci uchodzą za normal­nych, nie budząc w nikim podejrzeń!

Z tym całym konglomera­tem trudności i spraw, któ­rych nawet autor (jak wyni­ka z rozmowy przedrukowa­nej w programie) nie potrafił dość "roboczo" rozjaśnić, 'po­radził sobie Ren w sposób dający widzowi wiele arty­stycznej satysfakcji. Metodę "psychologicznego cyrku" (jak sam ją określił) zastosował z finezją i sensem. Psycholo­gia z groteską zachodzą tu na siebie, dyskretnie się wza­jemnie wsoomagając. Akcja toczy się wartko, a jednocześ­nie z całym poczuciem waż­ności każdego epizodu i kwestii, które każdy z aktorów musi w taki a nie inny spo­sób przekazać.

Takie spektakle dają się z trudem opisać. Reżyser pro­wadzi tu aktorów po linie, każdy krok polega na precy­zji obliczeń, każdy błąd mści się na percepcji, na efekcie, na zrozumiałości sceny, opar­tej na wielorakiej grze. Każ­da z postaci gra tu przecie po kilka ról, osoby sceniczne wiedzą o sobie różne rzeczy, o których widz dość długo nie ma pojęcia, gra każdego musi uprawdopodobnić ową wiedzę, a jednocześnie trzy­mać widza w niepewności, kto tu udaje wariata, a kto jest nim naprawdę - jak w do­brze napisanym kryminale. Pod tym względem spektakl poprowadzony został prawie bezbłędnie. Prawie, bo utrzy­manie większej czystości sty­lu i konsekwencji zależało jednak od aktorskich dyspo­zycji, nie wszędzie najlepiej dopasowanych. Można sobie np. wyobrazić, że scena po­żegnania Moebiusa z rodziną, w której tyle jest prawdzi­wego dramatu i śmiech bu­dzącej groteski, zostanie z większym poczuciem "pod­wójnej sytuacji" wygrana przez żonę Moebiusa. Mógł tu powstać koncertowy duet eks-pary małżeńskiej na tle ro­dzinnych akcesoriów (trzech rodzajowych synków i nowe­go męża-pastora. którego z wdziękiem scenicznym pre­zentował Stanisław Gawlik). Nie powstał: Bystrzanowska zagrała melodramat, Świderski wygrał obojętność dla eks-rodziny, której się z chę­cią pozbywa; Ich kontakt wzajemny był zluźniony, gro­teskowe akcesoria zajęły wię­cej uwagi niż osoby dramatu.

Za to koncertem prawdzi­wym była centralna scena konfrontacji trzech fizyków w czasie obiadu. Do teji pory grali oni wariatów przed so­bą i wobec widzów. Świderski-Moebius był nie tyle wiel­kim uczonym, co zwykłym człowiekiem, który przypad­kiem okazał się uczonym i ja­ko człowiek przeraził się lo­su, jaki ludziom zgotował uczony. Fetting ogrywał inte­ligentnie i z wdziękiem hi­storyczny kostium Newtona. Był chyba najbardziej wszech­stronny i elastyczny, bo i uczonego, i symulanta, i wa­riata, i agenta obcego wywia­du można się w nim było domyślić. Płotnicki grał Einstei­na dobrodusznego, który grą na skrzypcach leczy podnie­cenie po dokonanym morder­stwie. Scena, w której wszys­cy zrzucili maski, jest koncer­tową szermierką, nie tyle in­telektualną, co teatralną. Najjaskrawiej zabłysło tu mi­strzostwo Świderskiego - także dzięki partnerom (a zwłaszcza Fettingowi), którzy z ogromną zręcznością pro­wadzili teatralny fećhtunek. Wanda Łuczycka powiodła przekonywająco i mocno rolę doktor Matyldy von Zahnd. (Nie rozumiem tylko, dlacze­go wykrzyczała końcową kwestię, zamiast ją wygrać na bardziej ściszonej "szaleń­czej" ekspresji, jakby sugero­wał tekst). Rzecz odbywała się w mie­szczańskiej willi,przystoso­wanej do potrzeb sanatorium. Secesyjne malowidła Ewy Starowieyskiej, w gorących odcieniach czerwieni, wpro­wadzały atmosferę dusznej makabryczności - wariaci i symulanci dobrze się w nich poruszali.

"Fizycy" to od dłuższego cza­su pierwsze przedstawienie, w którym z radością i ulgą moż­na zauważyć, że Teatr Dra­matyczny ma w swoim zespo­le nie tylko reżysera, ale i gro­madę aktorów, z którymi da się rozwiązać normalne za­danie, jakim jest właściwe obsadzenie sztuki. Seria monodramatów, w których sa­motny gwiazdor manifestuje własną bezkonkurencyjność, bardzo jednak zaszkodziła dobremu imieniu teatru, któ­ry miewał piękne spektakle, świadczące o zespołowych am­bicjach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji