Artykuły

Peszek ojciec i Peszek syn

- Pamiętam, jak siedziałem w loży Teatru im. Słowackiego w Krakowie na premierze "Obywatela Pekosia" i wypiłem butelkę whisky. Nie byłem w stanie na trzeźwo oglądać Błażeja, byłem tak rozdygotany, bałem się, czy da sobie radę. Dał i to świetnie. Wtedy poczułem ulgę, przestałem się martwić o jego przyszłość - mówi Jan Peszek w wywiadzie z Błażejem Peszkiem i Jacekiem Tomczukiem w tygodniku Newsweek.

NEWSWEEK: W przedstawieniu "Matka. Ojciec. Tunel strachu" Jan Peszek gra dziecko, a Błażej ojca, który w pewnym momencie mówi do syna: "Mógłbyś skoczyć mi po gazetę".

JAN PESZEK: A ten nic chce iść i pyta: dlaczego miałbym skakać ci po gazetę?

BŁAŻEJ PESZEK: A ja jako ojciec odpowiadam: dlatego, bo cię zrobiłem. Był taki dialog w waszym prywatnym życiu? JAN: Nigdy.

BŁAŻEJ: Ojciec nigdy nie powiedział mi, że zostałem zrobiony. Powstałem bez łaski, bo wpadliście, nie? JAN: Co za bezczelność! Nie planowaliśmy ani ciebie, ani Marysi w tym sensie, w jakim para mówi: "Dojrzeliśmy i teraz sobie zrobimy dzidziusia". Po prostu jesteś efektem miłości i paru bezsennych nocy pary, która jest małżeństwem. Nigdy nie stosowaliśmy wobec ciebie szantażu. Zgodzisz się z tym?

Mówił pan, że ojciec był w domu miękkim despotą.

BŁAŻEJ: Był bardzo wymagający, emocjonalny, potrafił przylać pasem, raz dał w twarz. Ale jednocześnie w decyzjach życiowych, które miały wpływ na moją przyszłość, nie było presji, wymagań, próby ukierunkowania.

JAN: Moja synowa wielokrotnie dała mi do zrozumienia, że byłem niesprawiedliwy w stosunku do Błażeja, traktowałem go surowiej niż Marysię. Pewnie popełniłem masę błędów, ale wydawało mi się, że mężczyznę chowa się inaczej niż kobietę. Dziś jesteśmy w przyjaźni, i z synem, i z córką. Przyjaźni, czyli relacji opartej na bezwzględnym zaufaniu.

BŁAŻEJ: I na partnerstwie. Co do faworyzowania siostry. Wynikało to z różnicy wieku (Marysia jest o trzy lata młodsza) i płci, z czym jako chłopak nie mogłem się pogodzić. Miałem okres buntu, kiedy młody członek stada dorasta i staje się mężczyzną, dochodzi do tarć czysto biologicznych, niemal zwierzęcych.

JAN: Co nie przeszkadzało mu, żeby w tym okresie, kiedy się buntował i miał dziewczyny, przyjść i poprosić o radę w sprawach sercowych. Wiedziałem, że jestem mu to winien. Wyjechaliśmy za miasto, rozmawialiśmy ze dwie godziny, bez żadnego skrępowania. Chyba owocnie. Powiedział pan kiedyś, że w domu kłamał dla dzieci o aktorstwie. Co to znaczy?

JAN: Nie wnosiłem do domu negatywnych stron tego zawodu: napięcia, stresu, czasami nawet depresji. W dzieciach mógł powstać fałszywy obraz, że to zawód absolutnie doskonały, rajski, niegroźny.

BŁAŻEJ: Tak ci się tylko wydaje. Pamiętam dni, kiedy ojciec miał premierę, w ogóle nie można było oddychać w domu, bo wszystko było tak napięte. Mama przestrzegała: "Cichutko, bo tatuś jest zdenerwowany i skoncentrowany". A po spektaklach przychodziła cała banda kolegów, "wujków" aktorów, którzy przy wódce i koreczkach dyskutowali w oparach dymu. A my wczesnym rankiem, kiedy rodzice spali, dojadaliśmy smakowite resztki.

A jednak wybrał pan ten sam zawód?

BŁAŻEJ: Ta decyzja została w jakimś sensie podjęta za mnie. Po prostu nagle padło pytanie, na które musiała paść odpowiedź.

JAN: Zadał je Tadeusz Łomnicki podczas obiadu w naszym domu: "A ty kim będziesz?". "Będę aktorem" - odpowiedział Błażej. Łyżka mi wypadła, bo byłem z trakcie jedzenia zupy. Przeczuwałem, że to możliwe, choć absolutnie nie kierował się w tę stronę. Maria zawsze chciała być artystką. Błażej rezerwował dla siebie rejony samotności, ciszy, nawet myśleliśmy, że będzie leśnikiem, że pociąga go dezercja z cywilizacji. Byłem zaproszony na egzamin wstępny, oczywiście bez prawa głosu. Obserwowałem i miałem wrażenie, że przeżywam kilka śmierci klinicznych, jedna po drugiej.

BŁAŻEJ: Nie wiem, kto był bardziej zdenerwowany: ojciec czy ja. Pamiętam, że nadekspresyjnie mieszał łyżeczką w kubku. Do dziś nie wiem, czy to był stres, czy chęć powiedzenia: dajesz czadu. Potem zaczął się koszmar?

JAN: Błażej był moim studentem, a ja nie byłem miłym nauczycielem. Nie chciałem być pomówiony o nepotyzm. Nie byłem pewny, czy wybrał właściwy zawód. Ta męka braku odpowiedzi i wyobrażenia sobie, jakie cierpienia go czekają, jeśli się pomylił, powodowała stawianie wysokich wymogów. Miałem poczucie, że te cięgi wymierzane w jego stronę są słuszne, że mu się przydadzą.

BŁAŻEJ: Ojciec, co też po nim przejąłem, jest bardzo szczery i bezwzględny w opisywaniu poczynań studentów. Jeżeli ten bredzi, to po prostu mówi, a nie ubiera w ładne słówka, po to, żeby go nie skrzywdzić. Więc nie mówił mi: "nie tędy droga", tylko walił prosto z mostu.

JAN: Za mało chwaliłem, a za dużo wymagałem. Ale czyja cię przeorałem tak, żeś się nie podniósł, zniszczyłem cię? BŁAŻEJ: Było trudno, ale czy to było piekło? Bez przesady. Napięta atmosfera przenosiła się do domu?

BŁAŻEJ: Nie. Mimo że mieszkałem z rodzicami, jeszcze podczas studiów. Lekka schizofrenia.

JAN: Nie, dlaczego?

BŁAŻEJ: Często nas pytają, czy przenosimy relacje zawodowe ze sceny do domu. Nie. To magiczna granica, kiedy wchodzi się na scenę, jest się w innym świecie. Kiedy wychodzi się z teatru, pali się fajkę z kolegą, zupełnie inaczej się to robi niż na scenie.

Kiedy właściwie się zaprzyjaźniliście?

BŁAŻEJ: Przez co najmniej sześć lat wstydziłem się wyjść na scenę, bałem się, że zapomnę tekstu. Dlatego pierwsze zawodowe kontakty z ojcem były bardzo trudne. Zrywaliśmy nawet próby, bo ja z nich wybiegałem, mówiąc, że już nigdy więcej z nim nie będę pracował. Wszystko to robił, aby pokazać, że nie jest mi łatwiej dzięki nazwisku, które noszę. Po kilku latach się uspokoiło. Dojrzałem też jako mężczyzna, co pomogło w uspokojeniu naszych relacji. Wiadomo, jak jest się młodym szczylem, to się z ojcem walczy. Później człowiek uświadamia sobie swoją wartość i nie trzeba sobie nic udowadniać. Zbiegło się to dojrzewanie zawodowe z osobistym. Ojciec też się uspokoił.

JAN: Pamiętam, jak siedziałem w loży Teatru im. Słowackiego w Krakowie na premierze "Obywatela Pekosia" i wypiłem butelkę whisky. Nie byłem w stanie na trzeźwo oglądać Błażeja, byłem tak rozdygotany, bałem się, czy da sobie radę. Dał i to świetnie. Wtedy poczułem ulgę, przestałem się martwić o jego przyszłość. Cieszyłem się nie tylko z roli, ale przede wszystkim z tego, jak mówi. Kiedy aktor się rozluźnia, ma zupełnie inną artykulację: miękką, swobodną, naturalną. A przez te wszystkie poprzednie lata on źle mówił, tak samo jak ja.

Czy podczas tych sześciu lat poszedł pan do ojca i zwierzył się z tych wątpliwości?

BŁAŻEJ: Nie.

JAN: A ja nie pytałem. Byłem wtedy zajęty sobą, swoją karierą, a ona powoduje wzrost samozadowolenia, pychy. Przeoczą się wtedy masę rzeczy. Dzisiaj widzę, że nie czuł się swobodnie przy mnie w środowisku aktorskim. Uciekał albo chował się w kąt.

Nazwisko Peszek - pomaga czy przeszkadza?

BŁAŻEJ: I to, i to. Gdyby Mikołaj Grabowski kiedyś nie zapytał: "Co ten młody Peszek potrafi?", pewnie byłbym dziś gdzieś indziej. A dlaczego to zrobił? Ponieważ mnie znał od dziecka, był moim przyszywanym wujkiem, bywał w naszym domu. Gdybym nie miał na nazwisko Peszek, nikt by na mnie nie spojrzał, nawet gdybym był równie zdolnym aktorem. W tym przypadku nazwisko było moją trampoliną. Od prawie 40 lat gra pan "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". Już wybrał pan swego następcę. Dlaczego młodego niemieckiego aktora, a nie syna?

JAN: Błażej nigdy nie zwrócił się do mnie z taką propozycją. Zresztą to byłby pocałunek śmierci. To spektakl w Polsce kultowy, obrosły legendą, dlaczego mam narażać syna na porównywanie ze mną? Czułbym się jak kat. Nie dlatego, że myślę, że on nie potrafiłby zagrać, tylko dlatego że nigdy nie poruszyliśmy tego tematu.

BŁAŻEJ: To prawda, wcześniej nie miałem zamiaru tykać legendy. Ale kiedy pomyślę o tym teraz, kusi mnie, żeby dopowiedzieć coś od siebie. Jest pan pierwszym, który usłyszał to zwierzenie. Mam wrażenie, że pan troszeczkę jest zły na syna, że on w tym Krakowie osiadł i za mało się stara, że nie ma parcia na szkło? BŁAŻEJ: Mówisz mi, że jestem głupi, że tego nie robię. A ja czuję się spełniony jako aktor w Starym Teatrze i pedagog w szkole teatralnej.

JAN: To nie złość, raczej brak akceptacji. Przez całe życie powtarzałem w wywiadach, że na pierwszym miejscu w życiu mężczyzny jest praca, dopiero potem rodzina. Długo nie mogłem się

pogodzić z tym, że Błażej nie chce się ruszać z Krakowa, że za mało bywa. Aż zrozumiałem, że to jego wybór. Już od dawna osadziło się we mnie takie poczucie, żeby się nie wtrącać, nadgorliwość, nadopiekuńczość są złe. Patrzę na Błażeja jak na człowieka dorosłego. Mam pewność, że jeżeli się znalazł w tarapatach i zwrócił się do mnie o radę, to na pewno ją otrzyma. Mam jednak poczucie względności tych porad, człowiek musi się szamotać sam. Wtedy jest skuteczny, jego działania są przejrzyste. Człowiek zaczyna więdnąć i robić się słaby, kiedy otacza się pomocą. Od lat podziwiam Błażeja, i on o tym wie, że zachowuje własną twarz, tożsamość i spełnia się niekoniecznie w sposób, w jaki większość kolegów za określoną cenę spełnia się w telewizjach. A on mi udowodnił rzecz inną, do której sam dojrzałem dopiero niedawno - najważniejsza jest rodzina. Zrozumiałem, ile wycierpiała moja żona, jak bardzo musiały moje dzieci odczuwać brak mnie w domu, bo dla mnie ważna była tylko praca. To było strasznie egocentryczne. Ma pan o to żal do ojca?

BŁAŻEJ: Najeździłem się za ojcem, naprzeżywałem tych wszystkich zmian środowisk, szkół. Może teraz podświadomie chciałbym dla odmiany osiąść w jednym mieście?

JAN: Był czas, kiedy rzucało mną po całym kraju. Jedną klasę zaczynał w Łodzi, następną w Poznaniu, kolejną w Krakowie. O ile córka znosiła to bardzo dobrze, o tyle Błażej katastrofalnie. Wymagał czasu, żeby wejść w środowisko. Czym się różnicie?

JAN: Błażej pasjonuje się bronią, gdzieś goni dwie godziny po lasach z całą bandą innych narwańców, poprzebierani w stroje wojskowe. To dla mnie coś niewyobrażalnego zupełnie. Nagle ta wrażliwa dusza zamienia się w strzelającego potwora.

BŁAŻEJ: Kiedyś bawiliśmy się na osiedlu w wojnę, tyle że patykiem. To dokładnie to samo, tylko z prawie prawdziwą bronią. Coraz rzadziej się kłócimy. Choć zawsze dochodzi do momentu, że zaostrza się wymiana zdań, czy to w pracy, czy podczas jazdy samochodem. Ojciec koszmarnie się zachowuje podczas jazdy samochodem, jest chamem drogowym. Dojeżdża, zajeżdża, łamie wszelkie przepisy. Jest wulgarny nie tylko w języku.

JAN: Przecież nikt tego nie słyszy poza pasażerami. Błażej jeździ wspaniale, ale wolę jeździć sam. Pomaga pan ojcu?

BŁAŻEJ: Nie ma pojęcia, jak włączyć komputer.

JAN: Telewizora też nie potrafię włączyć.

BŁAŻEJ: Wszędzie ma narysowane strzałki na pilotach. A ja znowu jestem miłośnikiem nowinek technicznych i uwielbiam gadżety, tyle że ojciec odciął się od tej sfery życia, nawet nie próbuję mu w tym pomóc. Co najwyżej uczę go, jak obsłużyć dyktafon. A on za tydzień dzwoni z prośbą, żebym mu przypomniał, bo już zapomniał. Jest niereformowalny, jeśli chodzi o te sprawy. Lubię pomagać ojcu, choć nie zawsze mam cierpliwość, bo ileż razy można uczyć faceta naciskać jakiś guzik. A pan przyjmuje taką pomoc?

JAN: Tak. To pretekst do spotkania, tak jak wyjazdy. Lubimy razem jeździć na spektakle, ulatniamy się z domu.

BŁAŻEJ: Spektakl trwa godzinę, pół godziny próba, a reszta dla nas.

JAN: W hotelu od razu pytamy: "jaki masz pokój?", "może chcesz się zamienić?". Zachowujemy się, jak jakieś skrajnie infantylne stwory. Mamy swoje rytuały. Jak jesteśmy nad morzem, obowiązkowo idziemy na długi spacer i nie musimy nawet gadać, tylko sobie łazimy. Zawsze dużo czasu zajmuje nam wybór restauracji, a jeszcze więcej studiowanie menu. Bardzo długo się zastanawiamy, co wybrać, to naprawdę poważne decyzje. Niedawno przygotowując się do spektaklu o Brusie Lee i jego synu, spędziliście dwa tygodnie w Chinach. To byt ważny wyjazd?

BŁAŻEJ: To był bardzo męski wyjazd, ważny, pewoiego rodzaju potwierdzenie, że jesteśmy sobie bliscy.

JAN: Spotkania zakrapiane dżinem, który chronił przed niezbyt higienicznymi okolicznościami przyrody i konserwował. Mieszkaliśmy przez ścianę i spotykaliśmy się w którymś z naszych pokoi bez założenia, że jedziemy i mamy szansę nagadać się i nadrobić zaległości. Naturalnie się to otworzyło. Znaleźliśmy się na drugim końcu świata, ten Hongkong, niezwykle nasycone miasto ze wszystkim: ludzie, zgiełk, wysoka temperatura, wilgotność, ciasnota, szczury w nocy, karaluchy, co jednocześnie nie było wcale odpychające. Te nocne spotkania to coś, co mam najsilniej w pamięci. Tematy przychodzące same z siebie, na które nigdy w życiu nie ma czasu, jakby ten Hongkong sam je nam wypychał. Byt pan surowym ojcem?

JAN: W moim przekonaniu byłem o wiele łagodniejszym ojcem dla mojego syna niż mój ojciec dla mnie. Z moim ojcem bardzo się oddaliłem, a potem już było za późno. Teraz najważniejszy jest ten status wzajemnego zapotrzebowania na siebie, przyjaźni i prostej relacji. Jak coś zgrzyta między nami, potrafimy sobie to powiedzieć. Nie ukrywam niczego przed synem.

BŁAŻEJ: A ja, z racji tego, że nie kłamię...

JAN: On jest beznadziejnie prawdomówny. Kłamstwo jest ostatnią rzeczą, na którą się decyduje. Ja uwielbiam kłamać, kłamstwo jest dla mnie podniecające, lubię robić w konia otoczenie. Przez nieszkodliwe kłamstwo coś uzyskuję. Ale czuję się gorzej, kiedy to robię w obecności Błażeja. To dla mnie niepojęte, jak tak można funkcjonować. Czy ta bliska relacja jest rodzajem rekompensaty za to, czego pan nie zdążył zrobić ze swoim ojcem?

JAN: Ojciec nie wykonał ruchu w moją stronę ani ja w jego. Z Błażejem przeszliśmy naturalny cykl: od jego pojawienia się, które było wstrząsem, bo on jest wcześniakiem; przez pierwsze dni nie było wiadomo, jak to się skończy. Przez wiele lat to też jakoś kierowało naszą nadekspresją lęków, nadopiekuńczości. Potem naturalny okres takich burz, przez które przechodzą ojcowie i synowie, albo się rozchodzą i mają te drzazgi w siebie powbijane, albo nagle zwracają się ku sobie. My mamy teraz potrzebę bycia ze sobą, ten okres napięć zamienił się w super proste i niezwykle dla mnie ważne relacje. Ja zresztą nigdy nie oczekiwałem czegokolwiek od dzieci, traktowałem je jako absolutnie samodzielne i niezależne byty. Nie obciążam ani ich, ani siebie nawet tylko wyobrażeniem, że miałbym czegoś od nich oczekiwać.

BŁAŻEJ: Dziś jest modne mówienie o odcinaniu się od rodziców, odcinaniu pępowiny. Nie rozumiem tego. My jesteśmy w bliskiej relacji jako ojciec i syn. Nie mam potrzeby robienia czegoś wbrew, by udowodnić sobie, że jestem kimś innym, że mam dystans do niego. Dobrze mi z tym, jak jest. Jesteśmy bliskimi sąsiadami, mieszkamy przystanek autobusowy od siebie.

Na zdjęciu: "Wejście smoka", Teatr Łaźnia Nowa, Kraków

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji