Artykuły

Między fizyką a etyką

O"Fizykach" niepodobna pisać recenzji. Recenzja kojarzy się bowiem, z niewdzięcznym tru­dem tropienia autora i reżysera. Trudno zaś tropić ludzi, którzy od­krywają nam sens i mechanizm swojego działania. 21 punktów w związku z "Fizykami" - coś w ro­dzaju posłowia do tej sztuki - to uprzedzenie nieporozumień, które mogłyby wyniknąć z pójścia błęd­nym tropem.

Z "Fizykami" - zdawałoby się - nie można polemizować. Punkt pierwszy wyznania. Dürrenmatta głosi, że startem dla autora w tej sztuce "nie jest jakaś teza, tylko pewna historia". Historia jako fragment rzeczywistości może być przekształcana przez ludzi, którzy posiadają do niej dostęp. Nie posia­damy dostępu do rzeczywistości "Fizyków" jako widzowie teatral­ni. Powstaje pytanie, czy posiada­my dostęp do rzeczywistości fizy­ki. Autor tym już się nie zajmuje. Tu bowiem kończy się jego władz­two. "Dramaturgia - mówi Dürrenmatt - może chytrze zmusić widza, aby stanął w obliczu rzeczywistoś­ci, ale nie może zmusić, by stawił jej czoła lub zgoła narzucił jej swoją wolę". A więc jeszcze jeden punkt zaczepienia dyskusji. Tym razem dyskusji o dramaturgii. Temat wspaniały. Tym więcej, ze aktualna dyskusja na temat literatury beznadziejności czy też literatury "czarnej" zeszła zupełnie na błędne tory. I oto zabrnąłem w uwagi przekraczające granice zakreślone surowym rygorem wymiaru teatralnego sprawozdania.

W STRONĘ PSYCHOLOGII

Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym jest przejrzyste i pre­cyzyjne, tak jak czytelne i zrozu­miale są paradoksy tej sztuki. W salonie zakładu dr Zahnd popełnio­no trzy morderstwa. Rozstrzygają się w nim losy trzech ludzi, którzy tych morderstw dokonali. Salon jest przestronny, w miarę staroświecki, podobnie jak przestronne, choć mniej staroświeckie, bywają gabi­nety, w których rozstrzygać się mogą losy naszej cywilizacji. A jed­nak ten salon, którego jedyną nie­prawidłowością są czarne numero­wane drzwi do pokoików-cel, tak łatwo przemienia się w więzienie, nie zatracając swojej właściwej po­wierzchowności. Kilka krat, umun­durowani strażnicy i sytuacja się zmienia. Zmienia się również wy­miar sztuki, w której cień totalne­go morderstwa przysłania cienie trzech zamordowanych kobiet. Nie zapominajmy jednak, że zgodnie z zamierzeniem autora nie publicys­tyka, ale psychologia dyktuje roz­wiązania formalne tego spektaklu. Paradoksalność dramatu fizyków odczuwamy nie poprzez wiedzę o paradoksalnym dramacie sytuacji, w której znalazła się współczesna nauka, a wraz z nią i ludzkość, tylko poprzez sytuacje i reakcje bo­haterów. Czas na dalsze konfron­tacje i refleksje widza przyjdzie później. Zostały one sprowokowane środkami naturalnymi dla sztuki, a nie dla publicystyki. Co nie ozna­cza, że odkryta przed widzem twarz rzeczywistości, choćby to była tylko rzeczywistość sceny, nie zmusza go do moralnej oceny zdarzeń, nie narzucając zresztą propozycji rozwiązań. Bo ostatecznie nie tylko o fizyków i sprawę nauki chodzi w tym przedstawieniu. Jeśli bowiem w naszym życiu przypadek odgry­wa tak wielką rolę to są dwie al­ternatywy. Albo pójście drogą nieprzeciwstawiania się problemom, które i tak tylko zdawałoby się, przypadek może rozwiązać, albo niezależnie od końcowego rozstrzyg­nięcia, które jest jakby poza nami, działać na naszą skalę według określonego systemu ideologiczne­go, konfrontowanego z przyjętym przez nas zespołem ocen moralnych.

CO NAM MÓWIĄ POSTACIE SZTUKI?

Można stwierdzić, że taki system ideologiczny posiadał "Ernesti zwa­ny Einsteinem". Niestety, jest to postać dramaturgicznie najsłabsza spośród czterech czołowych bohate­rów utworu. Najsłabsza, bo niedo­powiedziana i rozproszona w uni­kach, co wyraźnie dało się zauwa­żyć w jej realizacji scenicznej. Czy jest to nieuniknione. Tak bo przy takim założeniu paradoksalnego roz­wiązania konfliktu sztuki autor nie mógł przyznać więcej racji, Ein­steinowi". Obdarzenie tej postaci większą sympatią zniszczyłoby układ sił w tej sztuce i osłabiło końcowy moment zaskoczenia. Podobnie wypadła postać "Ein­steina" w przedstawieniu. Pozosta­ło wyjście połowiczne. Bolesław Płotnicki przynajmniej zewnętrznie usympatycznił swojego bohatera,tworząc żywą kopię wielkiego uczo­nego, który milej przedstawia się widzowi niż suchy lakoniczny fa­cet ubrany w kostium z innej epo­ki. Ale ponieważ sympatyczność po­staci nie jest w tym wypadku sprawą najważniejszą, zapropono­wana przez Edmunda Fettinga syl­wetka "Beutlera-Newtona" została mocniej zakorzeniona w tej sztuce. Ujawnia się to wyraźnie w scenie końcowej, w której ten najkonsekwentniej opierający się perspekty­wom przyjęcia jakiegokolwiek sy­stemu moralnego - specjalista fi­zyk i nie mniej wyspecjalizowany agent wygłasza swoje końcowe ex­pose wariata. Sam jednak efekt zaskoczenia nie byłby tak silny, gdyby nie został w tym przedstawieniu umiejętnie przygotowany przez reżysera Lud­wika René. Przez cały czas oczeku­jemy podświadomie ujawnienia się sił dodatkowych, ale decydujących. Te siły muszą mieć swój przekaź­nik w konkretnej roli. Pani doktor Matylda von Zahnd - Wandy Łuczyckiej jest niesamowita od po­czątku. Niesamowitość dawkuje jednak artystka bardzo ostrożnie. Spodziewamy się po właścicielce prywatnej lecznicy dla obłąkanych - już od pierwszych chwil poja­wienia się jej na scenie - dużych draństw i lekkiego "szmergla". Nie spodziewamy się aż tak monstrual­nego draństwa i tak groteskowego obłąkania. Wanda Łuczycka nie ukrywając nieprawdopodobieństwa sytuacji, w której kobieta szalona osiąga niemal władztwo nad świa­tem, jednocześnie przypomina o płynności granic szaleństwa i wła­dzy, czego przykłady tak dotkli­wie odczuła ludzkość w niedalekiej przeszłości.Zresztą i w tym wypadku autor nie nawiązywał bezpośrednio do wydarzeń rzeczy­wistości politycznej i stawiając wi­dza twarzą w twarz wobec rzeczy­wistości fikcyjnej pozostawił mu wolność interpretacji i skojarzeń. Wolność wyboru czy złudzenie tej wolności - ten wątek prawidłowo rozwiązuje przedstawienie. Repre­zentuje go najsilniej genialny fizyk, dobrowolny pacjent zakładu dla obłąkanych, Jan Wilhelm Möbius. Kreacja Jana Świderskiego nie po­lega na "wstrząsaniu" widzem, jak zwykło się w takich wypadkach pi­sać. Przeciwnie, nie ma tu żadnego "potrząsania", poza epizodem symulowania szaleństwa przez Möbiusa wobec swojej rodziny. Świderski wybiera raczej inny sposób kreowania tej postaci: bardzo sub­telnie i dyskretnie ukazuje tragizm człowieka, który wybrał cierpienie, narzucając go jednocześnie innym. Jest to cierpienie potęgowane ko­niecznością zadawania bólu innym, sprowadzania nieszczęścia. Swider­ski obdarzył Möbiusa wielką, ale starannie ukrywaną przez swego bohatera wrażliwością moralną. Właśnie Möbiusowi najtrudniej od­powiedzieć na pytanie, czy wolno nawet dla sprawy ocalenia naj­większej dla niego wartości, jaką jest ludzkość, niszczyć nie tylko swoje dzieło, ale także i odbierać życie kobiecie, która mu zaufała. Tragizm, bo raczej można mówić o tragizmie świadomym i skupio­nym niż o dramatyzmie tej posta­ci, polega na kontraście między wrażliwością tego człowieka, któ­rą zaznaczył aktor, a koniecznoś­cią, która okazała się złudzeniem. I właśnie Jan Świderski uchwycił kontakt z drugim problemem tej sztuki, narzucającym się uważnemu widzowi, w pytaniu, czy można za­hamować i odwrócić postęp nauki, nawet gdyby skutki tego postępu groziły katastrofą? I znów jesteśmy przy dalszym stwierdzeniu Dürrenmatta, że dramat na temat fizyków "nie może mieć na celu treści fizyki, tylko jej skutki". I chyba nie treści działania, ale przede wszystkim skutki działania decydują o zainteresowaniach pi­sarzy moralistów, do których zali­czyć trzeba i autora "Fizyków".

CEZURA ALE NIE PRZEŁAMANIU

Sztuka Dürrenmatta, a za nią i prapremiera warszawska składają się z dwu wyraźnie zaznaczających się części. Początkowo jest to dra­mat psychologiczny, unikający szperactwa i detalu psychologicznego. Pierwszy akt przedstawienia zakoń­czony morderstwem Moniki był najbardziej klarowny, precyzyjny, najlogiczniej skonstruowany. Reży­ser, jakby przewidując granice wy­trzymałości widza, rozładowuje ak­cję epizodami potraktowanymi nie­mal humorystycznie, w których groteska sąsiaduje czasem z farsą. Tak potraktowano, może nie najfortunniej panią Rose, kobietę nie­szczęśliwą, choć ograniczoną, której pierwszym i decydującym o jej ży­ciu głupstwem było związanie się z człowiekiem młodszym od siebie i dotkniętym genialnością. Zabaw­nie i poczciwie potraktowano waż­ną postać inspektora policji (Sta­nisław Jaworski), nieco umniejsza­jąc jego funkcje w sztuce. Ale po tych scenach następuje tragiczna "scena balkonowa", zakończona śmiercią Moniki. Barbara Klimkie­wicz w tej roli- doskonale wzmoc­niła siłę miłosnego wyznania Mo­niki, skondensowała ten epizod, ry­sując swoją bohaterkę jako opano­waną, trzeźwą dziewczynę, którą ogarnęła płynąca z podziwu i współczucia miłość do geniusza na­znaczonego skazą obłędu.

W akcie drugim nie ma już miej­sca na sytuacje fabawne. Groteska staje się okrutna przez okrucień­stwo paradoksu, który w tej sztu­ce musi się ujawnić. Teatr pod­chwycił jednak właściwy sens tego parądoksu nie czyniąc zeń koszma­ru. Zrobiono to ustępstwo dla wi­downi. I chyba słusznie. Jakkol­wiek bowiem koszmarna byłaby przyszłość ludzkości i jakkolwiek wielka bezsilność wobec przypadku, człowiekowi pozostaje jednak wol­ność wyboru moralnego, a to jest niezmiernie1 ważne. Być może - de­cyduje o nadziei. Fizycy dokonali tego wyboru. I choć praktyczny sens ich kroku został zniweczony, wartość tej decyzji trwa. Okazuje się, że droga od fizyki do etyki nie jest tak daleka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji