Porgy and Bess
"Porgy and Bess" - dzieło George Gershwina - doczekało się po trzydziestu siedmiu latach polskiej prapremiery na scenie Opery Wrocławskiej. Dlaczego tak długo musieliśmy czekać na wystawienie tej pozycji?
Odpowiedź wydaje się prosta. Jesteśmy narodem, który z kulturą murzyńską i mentalnością ludzi czarnych ma luźny związek. Obce są dla nas ich zwyczaje, rozbudowany świat magii i symbolu, żywiołowość gestu, olbrzymia skala wyrazowa głosu, taneczność. Prawda, że songi murzyńskie (a ściślej mówiąc Murzynów amerykańskich) są u nas bardzo popularne, tak samo jak popularna jest twórczość G. Gershwina, który jakkolwiek nie był Murzynem - potrafił wejść w ową kulturę niemal bez reszty. Ale prawdą jest i to, że nigdy nie zdołamy zinterpretować tych songów tak, jak to robią murzyńscy artyści i nigdy specyficzny rytm murzyńskiej muzyki, tkwiący w utworze Gershwina, nie zostanie oddany w wykonaniu polskiego artysty.
W tej sytuacji reżyser "Porgy and Bess" (Bolesław Jankowski) musiał zdecydować się na poniesienie bezwzględnego ryzyka. Biorąc to ryzyko na siebie, a także obciążając nim wszystkich wykonawców, odciął się wyraźnie od klasycznej tradycji wykonawczej stworzonej przez zespół Everyman Opera i poszedł po własnej linii interpretacyjnej. Jej założeniem było przedstawienie poszczególnych postaci w formie możliwej do przyjęcia zarówno od strony polskiego odbiorcy, jak i tych wszystkich, którym świat slumsów nie jest obcy. Mimo odcięcia się realizatorów wrocławskich od Everyman Opera nie sposób nie porównywać obu interpretacji, jeśli się pamięta występ słynnego zespołu murzyńskiego w Warszawie. Muszę przyznać, że wrocławska "Porgy and Bess" w porównaniu tym nic nie straciła.
Olbrzymim sukcesem sceny wrocławskiej był poziom scen zbiorowych (a tych w operze jest przytłaczająca większość). Ku mojemu zdumieniu wrocławski chór śpiewał doskonałe, interpretował aktorsko i intonacyjnie niemal bezbłędnie i co więcej, nie był statyczną grupą, lecz żywą, niekiedy wręcz wstrząsającą mikrospołecznością.
Muzyczne przygotowanie orkiestry stało na najwyższym poziomie. Andrzej Rozmarynowicz okazał się doskonałym odkrywcą polskiej interpretacji tej arcytrudnej muzyki. Prowadził spektakl w dobrym tempie, umiejętnie wydobywał ukryte wartości kolorystyczne i melodyczne poszczególnych songów.
Z solistów bezsprzecznie największy sukces odniósł Krzysztof Sitarski w tytułowej partii Porgy. Jego kreacja była dla mnie prawdziwym wstrząsem. Artyście należą się słowa najwyższego uznania, że stworzył postać tak doskonałą pod względem aktorskim i muzycznym. Gorące gratulacje należą się także Aleksandrze Strugacz za świetnie prowadzoną aktorsko i głosowo postać Serendy oraz Piotrowi Ikowskiemu za znakomitą rolę Crowna. Maria Łukasik w tytułowej partii Bess była niezawodna głosowo, inteligentna, w podawaniu poszczególnych kwestii, dość swobodna na scenie. Nie zawsze jednak głęboko tkwiła w samej postaci. Dobra w scenach naturalistycznych, rozklejała się "operowo" w momentach lirycznych. Łukasik zawisła pomiędzy operą serio a operą żebraczą i w tej próżni śpiewała bardzo pięknie, ale nie Gershwina...
Bardzo dobrze grały i śpiewały Halina Słoniowska oraz Dobromira Kokorniak. Albert Clipper (USA) w partii Sporting Life'a doskonały, ale mieszczący się zupełnie w innych kryteriach i dlatego, mimo całego podziwu dla artysty, nie mogę go na tej płaszczyźnie omawiać.
Z innych wykonawców należy wymienić: Tadeusza Prochowskiego, Tadeusza Cimaszewskiego i Adama Dachterę.