Artykuły

Porgy i Bess we Wrocławiu

Autor powieści "Porgy", amery­kańskiego bestselleru lat dwu­dziestych, DuBose Heyward, urodził się i spędził nieomal cale życie w południowo-karolińskim mieście portowym Charle­ston. Jako dozorca na plantacji ba­wełny, a później agent ubezpiecze­niowy, poznał na wylot życie co­dzienne, radości i smutki, zwyczaje i obrzędy czarnych mieszkańców Południowej Karoliny. W wolnych chwilach pisywał wiersze i opowia­dania, które drukował w miejsco­wych gazetach. Akcję tych opowia­dań umieszczał najczęściej w Cat-fish Row, charlestońskiej dzielnicy murzyńskiej biedoty. "Catfish Row" - "Zaułek suma" był ongi dziel­nicą zamieszkałą przez charlestoński high-life. Po klęsce południowych stanów w wojnie secesyjnej, kiedy "przeminęły z wiatrem" wielkie for­tuny oparte na niewolnictwie Mu­rzynów, arystokracja charlestońska opuściła kosztowne rezydencje nad­morskie, a zaniedbane i rozpadające się pałace i wille zajęli - jak to się często obserwuje na południu USA - czarni biedacy: robotnicy portowi, rybacy, pokątni handlarze, żebracy, ukrywający się przed pra­wem przestępcy. Ten przedziwny konglomerat rozkładającego się przepychu architektury i nędznego życia biedaków, gnieżdżących się w zmienionych w rudery pałacach, stał się pożywką dla fantazji literackiej DuBose Heywarda. I tak powstała powieść o romantycznej miłości ka­lekiego żebraka Porgy do pięknej, lekkomyślnej, z gruntu dobrej, ale bezwolnej wobec namiętności i nar­kotyków, Bess. Tło dla dramatycz­nych dziejów tej miłości stanowiły tragiczne wypadki rozgrywające się w Catfish Row wypadki autentycz­ne, których opis Heyward znalazł w rocznikach charlestońskich dzienni­ków.

Zresztą główny bohater powieści, Porgy, był też postacią autentyczną - cały Charleston znał beznogiego żebraka zwanego Goat-Sammy, "Kozi Sammy", przemierzającego ulice w wózeczku ciągnionym przez kozę.

Kiedy George Gershwin przeczytał powieść DuBose Heywarda, od razu zorientował się, że jest to świetny materiał na libretto operowe. Był to już rok 1926 i Gershwin wdrapywał się na najwyższe szczeble amery­kańskiej drabiny sławy. Jego pio­senki śpiewali najpopularniejsi pie­śniarze świata z Al Jolsonem, Ger­trudą Lawrance i Ewą Gauthier. Obsesją króla muzyki rozrywkowej była jednak muzyka poważna i marzył o napisaniu wielkiej opery amerykańskiej.

Zanim jednak George Gershwin zrealizował swój zamiar, minęło 9 lat. Pierwsze pertraktacje z Du­Bose Heywardem utknęły na mar­twym punkcie, gdyż żona autora "Porgy'ego", aktorka Dorothy Hartzel Kuhns przerobiła powieść mę­ża na sztukę dramatyczną, która nb. nie przyniosła na scenie Theatre Guild spodziewanego sukcesu. Dopiero w 1933 udało się Gershwinowi pozyskać zgodę Heywarda i już wkrótce pierwsze sceny aktu I i II otrzymały kształt muzyczny. I wówczas dopiero Gershwin zna­lazł czas na to, aby przez 7 tygo­dni zamieszkać na Folly Island w pobliżu Charlestonu, skąd robił częste wypady do Catfish Row i na James Island, gdzie poznawał życie codzienne bohaterów swojej opery, ich zwyczaje, obrzędy, śpie­wy, tańce. Chodziło mu przede wszystkim o wchłonięcie atmosfery tego dziwnego światka, o bezpośre­dnie zetknięcie się z oryginalnym folklorem czarnej Południowej Ka­roliny, gdyż jak sam później pi­sał:

"...zdecydowałem się nie korzystać z oryginalnych tematów ludowych, po­nieważ chciałem, aby całość utworu była jednolita, skomponowana przez jedną osobę. Dlatego też napisałem sam i spirituals, i pieśni o charakterze ludowym, niemniej są one w jakimś stopniu oparte na folklorze i - utrzy­mując się w operowej formie - "Porgy and Bess" jest operą ludo­wą..."

Ta wypowiedź jest bardzo charak­terystyczna i znakomicie obrazuje i zamierzenia i efekty pracy Gersh­wina. Powstała typowa opera ame­rykańska, typowy produkt amery­kańskiej kultury popularnej, wzo­rzec muzyczny aktualny do dnia dzisiejszego. Wielki przebój ostat­nich czasów, "Jesus Christ Super- star", "opera rockowa" A. L. Webbera zbudowana jest na tej samej zasadzie mieszanki nastrojów, ga­tunków muzycznych, gdzie fragmen­ty symfoniczne sąsiadują z piosen­kami beatowymi, arie i duety pi­sane w stylu opery włoskiej z son­gami i jazzującymi wstawkami.

"Porgy i Bess" (tytuł jak przyzna­wał sam Gershwin, powstał przez analogię do tytułów wielkich oper: "Tristan i Izolda", "Peleas i Melizanda"...), aczkolwiek przyjęta bar­dzo przychylnie przez publiczność, nie zyskała początkowo łaski w ocenach oficjalnej krytyki operowej. Recenzenci zarzucali Gershwinowi, że nie potrafił utrzymać muzyki w jednolitym stylu, lawirując między operą, operetką i musicalem. Do­piero wznowienie w 1941 (Gershwin nie dożył już pełnego triumfu swe­go koronnego dzieła, zmarł w 1937 na raka mózgu) przyniosło wielką rehabilitację "Porgy and Bess", a fenomenalna realizacja w 1952 przez znakomity zespół murzyński "Everyman Opera", który zaprezentował to dzieło w reżyserii Roberta Breena w 29 krajach, ugruntowała sła­wę tej ludowej opery amerykań­skiej.

Mieliśmy w Polsce sposobność oglądać tę realizację w czasie gościnnych występów "Everyman Opera" w Warszawie i Katowicach w 1953. To było naprawdę fascynujące przedstawienie; oglądając i słucha­jąc wykonawców tej czarnej "Porgy and Bess", jak żyją muzyką Gersh­wina, trudno było sobie wyobrazić, aby opera ta mogła być wykonywa­na także przez białych śpiewaków. Dobierając zresztą wykonawców już do pierwszego wykonania, Gershwin kładł ogromny nacisk na odpowiedni styl śpiewania, twierdząc, że pod­stawową cechą, nieodzowną przy realizacji partii śpiewanych w jego operze, powinno być charakterysty­czne "negroizowanie", prawie nie­wykonalne dla białych śpiewaków, a zatracone również i u czarnych wykształconych na klasycznej mu­zyce operowej.

Mimo tych trudności wykonaw­czych "Porgy and Bess" wystawiana była z ogromnym powodzeniem przez "białe zespoły" operowe w Kopen­hadze, Moskwie, Zurychu, Leningra­dzie, Budapeszcie, Brnie, Wiedniu, Berlinie... W polskim teatrze wysta­wiono "Porgy i Bess" w 38 lat po bostońskiej prapremierze, w kwiet­niu br. we Wrocławiu. Na pewno nie było to zadanie łatwe, zwłaszcza dla zespołu, który nigdy jeszcze nie zetknął się z tego rodzaju muzyką, a najczęściej brał udział w realiza­cjach oper romantycznych.

Dyrektor Opery Wrocławskiej Bo­lesław Jankowski, który wyreżyse­rował "Porgy i Bess", w wywiadzie drukowanym w programie opero­wym zastrzega się przed naśladowa­niem i imitowaniem murzyńskich wykonawców:

"...Musimy tak przetworzyć dzieło Gershwina, znaleźć w nim takie punkty styczne w języku sceny, aby stało się bliskie dla współczesnego widza w Polsce. Nie możemy się odwoływać do historycznych realiów zawartych w Porgy i Bess. Trudno byłoby odtwo­rzyć Charleston, gdzie George Gersh­win studiował żywy folklor murzyński, na którego podstawie stworzył swoją "zarną muzykę". Możemy tylko od­wołać się do wyobrażeń widzów o Murzynach i ich życiu, zaczerpniętych, z literatury, filmu, telewizji i prasy..."

To wszystko prawda. Ale podsta­wowym warunkiem wytworzenia odpowiedniego klimatu, odpowied­niej realizacji partii wokalnych, jest właśnie ów specyficzny sposób "negroizowania", śpiewania z "charak­terystycznym murzyńskim zacię­ciem", związany integralnie z ryt­mem muzyki sposób poruszania się, gestykulacji, mimiki, reagowania na muzykę i zewnętrzne impulsy. W dodatku w "Porgy i Bess" nie może być mowy o podziale na solistów, chór, statystów: każdy wykonawca, cala scena musi żyć gershwinowską muzyką, tworzyć jedną - w specy­ficzny sposób rozedrganą rytmem - całość.

W Operze Wrocławskiej poświę­cono więc długie miesiące na rucho­we i muzyczne przygotowanie chó­ru. Choreograf, Teresa Kujawa, zre­zygnowała z włączenia do realizacji zespołu baletowego, pracując prze­de wszystkim nad zespołem chóru. Do konsultacji zaproszono czarnego śpiewaka amerykańskiego, Alberta Clippera, który kilkaset razy brał już udział w "Porgy and Bess" na scenach Berlina i Wiednia, w róż­nych partiach tenorowych. W efek­cie sceny zbiorowe w spektaklu wrocławskim są najbliższe prawdy, posiadają odpowiedni klimat i spe­cyficzną pulsację ruchową. Sceno­graf, Xymena Zaniewska zrezygno­wała z "historycznej" architektury Catfish Row, z owych otaczających zaśmiecone podwórko zrujnowa­nych, piętrowych pałacyków, w których jak w plastrach miodu gnie­żdżą się mieszkańcy "Zaułka Suma", obudowując przestrzeń sceniczną parterowymi budami drewnianymi, których dachy tworzą platformę wi­dokową, tak charakterystyczną dla małych rybackich portów na połu­dniu USA. Reżyser zaludnił wszyst­kie kondygnacje schodów, schod­ków, platform, dachów tłumem chó­rzystów i solistów, którzy niemal nieustannie "pulsują" porwani ryt­mem muzyki. Poszczególne postacie i grupki w owym tłumie są wyraźnie zindywidualizowane, tworzą jednak jedną całość, jeden obraz rozedrgany w rytm muzyki.

Niektóre sceny zbiorowe robią wstrząsające wrażenie, np. Scena zbiorowych modłów przy zwłokach zabitego Robbinsa: z kłębiącego się w rytmicznym spirituelsie tłumu wystrzelają w górę raz po raz ręce jak rozpaczliwy krzyk, wyrywa się przeraźliwe wołanie do Boga, krzyk intonującego modlitwę Petera (bar­dzo dobry w charakterystycznej roli Adam Dachtera), histeryczne zawo­dzenie nieszczęśliwej wdowy, Sereny (Aleksandra Strugacz, posiadająca silny sopran o specyficznym, jasnym "otwartym" brzmieniu), której wtó­ruje gwałtownymi okrzykami Maria (Dobromiła Kokorniak).

Nie wszyscy jednak soliści zdołali przełamać się i nadać głosowi w górnych rejestrach ową specyficzną barwę, ani też uchwycić rytmiczną pulsację, tak niezbędną przy śpie­waniu songów. Najlepszy był natu­ralnie Albert Clipper w roli śliskiego, chytrego, podstępnego handla­rza narkotykami, Sporting Life'a. Ruchliwy, giętki, zwinny, swingo­wał bezbłędnie słynne piosenki, pod­rywał cały zespół do rytmicznego, ekstatycznego tańca... No cóż, to trzeba mieć we krwi!

Bardzo dobrym Porgym był młody bas-baryton Krzysztof Sitarski, któ­ry posiada silny głos o niezwykle miękkim brzmieniu, ujmującą apa­rycję, śliczny, pełen dobroci uśmiech i, co najważniejsze, prawdziwą umiejętność śpiewania jazzujących piosenek. Nie wiem, czy w Polsce znalazłby się lepszy wykonawca tej partii.

Bess śpiewała młoda absolwentka wrocławskiej PWSM, Maria Łuka­sik, bardzo dobra głosowo, dobra ak­torsko... choć spierałbym się o usta­wienie tej roli. Bess we Wrocławiu jest zbyt agresywna, gwałtowna, nieomal brutalna, podczas gdy Bess gershwinowską jest - jak już mó­wiłem - lekkomyślną, bezwolną, poddającą się nastrojowi i namięt­nościom, ale w gruncie rzeczy dobrą dziewczyną o złotym sercu, zapląta­ną w tragiczny splot wydarzeń. I jeszcze znakomity wykonawca w partii brutalnego awanturnika, mor­dercy Crowna - Piotr Ikowski: do­bry aktorsko i głosowo Tadeusz Prochowski w roli Jake'a: pięknie śpie­wająca słynną kołysankę "Summer-time" Halina Słoniowska. Zaś w ro­lach epizodycznych: Antoni Bogucki, Tadeusz Cimaszewski, Urszula Wal­czak, Aleksander Majewski, Tadeusz Arski, którzy potrafili w małych fragmentach, krótkich odezwaniach zaznaczyć specyficzną intonację i rytmikę "czarnej" muzyki.

Największe kłopoty miała orkiestra, która pod kierownictwem An­drzeja Rozmarynowicza - grała wpra­wdzie lekko i elastycznie, nie potra­fiła jednak przekroczyć owej tajem­niczej bariery dzielącej muzykę kla­syczną od muzyki wymagającej umiejętności "swingowania"...

Jazzmanem jednak trzeba się urodzić...

Nie wymagajmy więc cudów! Mi­mo tych braków "biała" "Porgy i Bess" jest na pewno poważnym osiągnięciem całego zespołu Opery Wrocławskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji