Artykuły

Janusz Kruciński: Poprzestawiało w głowie

- Wydaje mi się, że nie istnieje coś takiego jak śpiewanie musicalowe. Człowiek, który występuje w musicalach, musi się sprawdzać w każdej możliwej stylistyce i estetyce śpiewania.

Urodził się pan w Katowicach. Pracował w Chorzowie, Szczecinie, Rzeszowie i Poznaniu. A mieszka pan w stolicy. Czuje się pan warszawiakiem?

- Nie, zawsze czułem się, czuję się i będę się czul Ślązakiem. To moje rodzinne strony i z ochotą tam wracamy z żoną, bo oboje jesteśmy Ślązakami z urodzenia. Zawsze się będę do tego przyznawał, niezależnie od tego ,w jaką część Polski los mnie rzuci. A różnie może być, bo przecież fortuna kołem się toczy.

Wybór miejsca do życia byt podyktowany względami praktycznymi?

- Zadecydowała praca. Wszystko zaczęło się od "Nędzników". Wcześniej już zdarzało mi się pracować w Warszawie, ale to właśnie rok 2010 był przełomem. Grając rolę Jeana Valijeana musiałem być stale do dyspozycji. Śląska tradycja uczy, że rodzina jest najważniejsza, dlatego zadecydowaliśmy się na przeprowadzkę bliżej Warszawy. Ta rola pociągnęła za sobą kolejne. Oprócz grania w Warszawie podróżuję po Polsce.

Wśród ulubionych musicali wymienia pan "Jekyll & Hyde", "Nędzników" i "Jesus Christ Superstar". W nich pan wystąpił. Jaka rola jest jeszcze przed panem?

- Taką rolą jest, chociaż nie wiem, czy w wymiarze musicalowym, mój ukochany Cyrano de Bergerac. Dziś w tej postaci wszystko jest wyjątkowe: kręgosłup moralny, fantazja, nieustępliwość, umiłowanie piękna i honor. Wszystko to, co w dzisiejszych czasach jest, jak by to ująć... passe?

Demode?

- Chyba to już nie jest właściwe słowo. Dzisiejsza nowomowa ma na to "lepsze" określenia.

To, że coś "nie jest trendy" już chyba też odchodzi do lamusa.

- Ale chyba bliżej temu określeniu do tego, jak się dziś mówi (śmiech). Postać Bergeraca jest kwintesencją tych wszystkich cech, dlatego bardzo mnie pociąga. Może kiedyś się uda, jeśli nie w musicalu, to może w dramacie.

Musical to specyficzna forma spektaklu. Jak się pan w tym odnalazł?

- Byłem wtedy jeszcze w liceum, gdzie śpiewałem w zespole rockowym. Oprócz tego byłem zafascynowany teatrem dramatycznym. Gdy zobaczyłem filmową wersję rock opery "Jesus Christ Superstar", kompletnie mi się wszystko poprzestawiało w głowie. Zobaczyłem, że można obie te rzeczy połączyć ze sobą. I tak pojawił się pomysł, który miał się stać sposobem na życie.

0 której roli pan myślał: Piotra czy Jezusa?

- Od samego początku myślałem o roli Judasza. To oprócz Cyrano de Bergerac, kolejna rola, w którą chciałbym się wcielić. Judasz jest główną postacią tego musicalu i jego rozterkom jest poświęcona. On napędza całą akcję, a właściwie wątpliwości, z którymi się boryka. Podobnie jak każdy z nas.

W musicalach śpiewa pan po polsku i po angielsku. Jaki język panu bardziej odpowiada?

- Lepiej brzmi to po angielsku. Taka jest specyfika musicalu. Kompozytorzy tego rodzaju dzieł mają wszystko dokładnie przemyślane, nie ma miejsca na przypadki. Każda nuta jest świadoma, a pauza w tym miejscu co trzeba. Słowa do muzyki są idealnie dopasowane, a wszystko powstaje w melodyce danego języka, więc zawsze będzie lepiej brzmiało w oryginale. Zazwyczaj jest tak, że końcowy efekt wersji polskiej jest zadowalający. Piosenki mniej lub bardziej wpadają w ucho, ale zazwyczaj celnie oddają ducha i treść oryginałów.

W latach 90. ogromną sławą cieszył się musical "Metro". Pamiętam, że miałam wersję z Katarzyną Groniec i Robertem Janowskim, ale prawdziwym obiektem pożądania była wersja z Edytą Górniak w roli głównej...

- Ta sława trwa do dziś, bo "Metro" nadal jest na afiszu. Był też występ na Broadwayu. Niestety bez większego sukcesu. Za to na polskim rynku to już właściwie legenda. Taki los spotyka różne tytuły. "Taniec wampirów", na przekór totalnej porażce w USA, pozostaje jednym z największych europejskich przebojów.

Zaczął pan występować pod koniec lat 90 właśnie. Grał pan Gilberta Blythe'a w "Ani z Zielonego Wzgórza"?

- Tak, to były naprawdę zamierzchłe czasy (śmiech).

Większość znanych mi osób kręci nosem, gdy słyszy o musicalach. Ze są napompowane, manieryczne, że jest tam specyficzny sposób śpiewania... Mają rację?

- Wydaje mi się, że nie istnieje coś takiego jak śpiewanie musicalowe. Człowiek, który występuje w musicalach, musi się sprawdzać w każdej możliwej stylistyce i estetyce śpiewania, dlatego, że rozstrzał w obrębie musicalu czy rock opery jest ogromny. Trzeba operować wszystkimi technikami: od klasyki po death metalowy growling. W związku z tym zarówno mnie, jak innych ludzi ze środowiska musicalo-wego boli to, że w Polsce tę formę traktuje się trochę z przymrużeniem oka, jako coś gorszego. Tymczasem musical wobec wykonawców stawia karkołomne wymagania. Nie wystarczy śpiewać, grać albo tańczyć. Trzeba robić wszystko razem. I to na wysokim poziomie, żeby publiczność była zainteresowana. Ciężko pracujemy na to, żeby zająć właściwe miejsce w artystycznym świecie i być postrzegani we właściwy sposób przez odbiorców. Pompatyczność? Też się nie zgodzę. Ten sam tytuł można zrobić na wiele różnych sposobów. Jekyll & Hyde został zrealizowany w teatrze rozrywki w Chorzowie z ogromnym rozmachem, na trzech poziomach, z fantastycznym (czasem dosłownie) bogactwem dekoracji i mnóstwem kostiumów. Z kolei inscenizacja w Poznaniu jest skromna, na malej scenie, blisko widza. Gra odbywa się wtedy oszczędniejszymi środkami, bo widz ma szansę zauważyć każdy gest i mrugnięcie okiem.Trudno wartościować, który sposób pokazania jest lepszy. To dwie zupełnie inne rzeczy. Oczywiście bywają tytuły, które muszą być zrealizowane z rozmachem. To na przykład "Nędznicy". Zawsze jednak najistotniejszy pozostaje warsztat i zaangażowanie artystów, którzy muszą odnaleźć się w danej konwencji.

Rolę Jeana Valijeana ocenił pan na 9, a Jekylla i Hyde'a na 11 stopni w skali trudności od 1 do 10. Jak się odreagowuje po ciężkiej roli?

- To temat rzeka. Zacznę od tego, że praca jest dla mnie odreagowaniem frustracji dnia codziennego, spowodowanych kształtem świata, w którym żyjemy. Swoją pracę traktuję jako terapię, może dlatego dobrze się w tym czuję. Bywa, że spektakl jest emocjonalnie bardzo ciężki, to znów trafia się tytuł lekki, łatwy i przyjemny. Do drugiego rodzaju należy "Mamma mia", musical optymistyczny, radosny, który może być niezłym antydepresantem. To udziela się wykonawcom. W takich przypadkach wystarczy lampka wina wypita wieczorem z żoną. Są jednak i takie spektakle, które powodują duże spustoszenia w umyśle, duszy, że o ciele nie wspomnę. U nas kontuzje nigdy się nie kończą i nigdy do końca nie leczą, bo nie ma na to czasu (śmiech). Po kilku spektaklach trudniej jest wrócić do rzeczywistości. Póki się udaje... jest w porządku. Na razie udaje mi się omijać gabinety psychiatryczne.

Ma pan swoje demony, z którymi pan się mierzy na scenie?

- Mam taką teorię, która mówi, że jeśli przestanie sieje mieć, czas rozstać się z zawodem. Wszystko, co jest interesujące na scenie, to właśnie nasze boje i wewnętrzne rozterki. Jeżeli nie mamy swoich demonów, trudno jest na scenie stworzyć autentyczny konflikt. To zwykle rozterki dnia codziennego, kłopoty w pracy, właściwie każdą sytuację da się wykorzystać na scenie. Potrzeba tylko treningu pobudzania właściwych emocji we właściwym czasie.

Jakieś sprawdzone sposoby na piękny głos?

- Oj nie. Pod tym względem jestem patologią.

Zaraz pan powie, że pali papierosy.

- Nie, już nie (śmiech). Udało mi się rozstać z nałogiem, chociaż paliłem przez wiele lat. W gronie wokalistów jest wiele przykazań, których rzekomo powinno się przestrzegać. Ja tego nie robię. Zawsze wychodziłem z założenia, że najważniejsze są chęci i jak najszersze myślenie o zagadnieniu. To pozwala się nie ograniczać, a gardło zachowuje gotowość i elastyczność. Garść orzechów, które są przez wielu wokalistów uważane za gwóźdź do trumny, kostka czekolady czy kieliszek wina nie musi stanowić przeszkody w śpiewie.

Zdarzyło się przeziębienie, które uniemożliwiło panu wyjście na scenę?

- Dwa razy była taka sytuacja. Za pierwszym razem pamiętam, że po teatrze krążyła niemal epidemia i w przypadku każdego z nas kończyło się to ciężkim zapaleniem krtani. Doraźnie, na potrzeby jakiegoś pojedynczego spektaklu można próbować się postawić do pionu. Medycyna jednak nie zna sposobu, który w takim przypadku byłby w pełni skuteczny i trwały. To półśrodki. Niestety, nasze ciało to największy problem tego zawodu. Każda taka sytuacja powoduje w najlepszym razie wyłączenie z grania na kilka dni, w gorszych - trwały uszczerbek. Każdy z nas musiał nauczyć się z tym żyć.

Z czym przyjechał pan do Olsztyna?

- Będzie mało musicalowo (koncert odbył się w olsztyńskim amfiteatrze w czwartek 11 czerwca - przyp. red.). Od jakiegoś czasu mam okazję współpracować z mężem Aurelii Luśni, który jest jednym z najwybitniejszych muzyków w Polsce. Znakomity kompozytor, autor tekstów, że nie wspomnę o warsztacie gitarowym. Od trzech lat działamy wspólnie w zespole grającym ciężką muzykę z bardzo poważnymi tekstami. Zaprezentujemy jeden z utworów autorstwa Pawła Stankiewicza, wykonywanych przez zespół "Or-dalia". Będzie ostro i poważnie. Drugi utwór to niezapomniane "Przeklnę cię" autorstwa Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego z Kabaretu Starszych Panów. Ten utwór zaśpiewam w duecie z Aurelią.

**

JANUSZ KRUCINSKI urodził się w 1974 roku w Katowicach. Aktor teatralny i wokalista, autor tekstów, fotograf. Na koncie ma występy w teatrach muzycznych całej Polski. Zdobywca Nagrody Związku Artystów Scen Polskich, Nagrody Publiczności, oraz Grand Prix Festiwalu podczas Festiwalu im. Anny German "Tańczące Eurydyki" w Zielonej Górze w roku 2005. Współpracował między innymi z Katarzyną Ga-ertner, Bartłomiejem Gliniakiem, Zygmuntem Koniecznym, Włodzimierzem Korczem, Zbigniewem Łapińskim i Piotrem Rubikiem. Mieszka z żoną i córką w Legionowie k. Warszawy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji