Kochankowie raz jeszcze
Dziś wraca się do "Romea i Julii", bo historia wypuściła już z teatru tę polityczną energię, która w roku 1970 uczyniła ze szczecińskiego "Hamleta" (reż. J. Grudy) głos swego czasu. Ale i dziś tragedia kochanków z Werony sytuuje się wobec rzeczywistości nieco bokiem, pod prąd. Nowa wrażliwość każe wszak na potęgę uczucia patrzeć inaczej. Miłość bywa teraz wstydliwsza od seksu.
Anna Augustynowicz inscenizując na deskach Teatru Współczesnego opowieść o tej najsłynniejszej miłości w literaturze podjęła tedy swego rodzaju wyzwanie. Próbę udowodnienia, że ta nowa wrażliwość wcale nie jest tak znów nowa. A miłość wpisana jest w nasze losy niezmiennie, z tą samą siłą twórczą, z tym samym konfliktem wobec chłodu świata.
Na ile jej się to udało? W niemałej mierze, choć i nie do końca. Przedstawienie, oczyszczone z wątków pobocznych, można by rzec: miłosny ekstrakt opowieści, biegnie szybko od sceny do sceny. Lawinowo przebiegająca akcja uwypukla tragedię, przydaje jej cech podporządkowania wobec mrocznego Fatum. Element ów ma zresztą efektowny finał: w końcowej scenie spektaklu, kiedy gasną po kolei wszystkie świece zapalone nad ciałami martwych kochanków, ostatnim obrazem widocznym w mroku jest wykrzywione szyderczo oblicze Bartłomieja (Grzegorz Młudzik), sługi pełniącego tu właśnie funkcję ciemnego cudzysłowu. Katalizatora nieszczęść, znaku Zła, które wie o tym świecie wystarczająco wiele, by drwić.
Ale okrojenie tekstu nie zawsze sprzyja konstrukcji całości. Opozycja Kapuletich i Montekich wypada blado, nie uzasadnia też dramatu młodych, a wątła fabularnie sceneria czyni zeń nieco zbyt wypreparowany przypadek.
Nie w pełni dźwigają również swe role młodzi aktorzy - Paweł Niczewski (Romeo) i Katarzyna Bujniewicz (Julia). Pozostawieni sami w ciemnym, oschłym świecie tego spektaklu, męczą się trochę z językiem swych klasycznych ról. Brakuje im uczuciowej wibracji, tego napięcia, które z podniosłych wyznań tworzy wyrazy żywego wzruszenia.
Drobni, delikatni wpisują się jednak udanie w zamysł przedstawienia, zderzającego świat miłości, kruchej i dziecinnej, z mrokiem, chłodem otaczającej ich rzeczywistości. Unaocznia ów kontrast pomysłowo zaplanowana i funkcjonalna scenografia. Zespół podestów, schodów i rusztowań - w nagiej, czarnej przestrzeni - to zarówno (jak tego chciała Augustynowicz) maszyna do grania Szekspira, jak i wyraziste tło dla scenicznych wydarzeń. Tutaj nie ma się gdzie ukryć. Ani przed innymi, ani przed losem.
Zamierzone ograniczenia (tekstowe, scenograficzne) nadają - cokolwiek by rzec - wyrazisty kształt całemu spektaklowi. Inscenizacji kulejącej w szczegółach, acz spójnej, ciekawej. Swego rodzaju postscriptum do tych ograniczeń może być rola Niani - godna uwagi kreacja Anny Januszewskiej. Aktorki grającej starą kobietę niejako z... konieczności (zespół teatru jest młody), a przecież potrafiącej z owego epizodu uczynić rolę ważną.
Przedstawienie przyjmowane jest przez młodą publiczność różnie. Ale, co bardzo ważne, cieszy się jej sporym zainteresowaniem. Trafia więc, być może, w ton, który ową wrażliwość budzi.