Artykuły

Księżniczka z muzycznej bajki

Warszawska śpiewaczka GRAŻYNA BRODZIŃSKA nie marzy o największych scenach, na przykład w Nowym Jorku, bo zdaje sobie sprawę, że nie ma odpowiedniego charakteru, aby się tam dostać.

Potrafi wzruszać i bawić. Ujmuje precyzją i prostotą interpretacji. Doskonale śpiewa, doskonale tańczy. Wykonuje przede wszystkim repertuar operetkowy, musicalowy, czasem także operowy. Nagrała cztery płyty: "Jestem zakochana", "Pardon Madame", "Najpiękniejsze kolędy" oraz - jak się szybko okazało - złotą "Śpiewaj, kochaj...". Występuje na scenach polskich teatrów muzycznych, ale także fascynuje publiczność w: Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Niemczech, Francji, Anglii, Austrii, we Włoszech, w Belgii, Izraelu, Holandii, a nawet w Australii.

Grażyna Brodzińska jest kontynuatorką najpiękniejszych tradycji polskiej operetki. Gdziekolwiek zaśpiewa, rozlegają się ogromne brawa. Słowa słynnej arii z operetki Lehara "Wesoła wdówka", które często wyśpiewuje: "Usta milczą, dusza śpiewa, kochaj mnie. Bez miłości świat nic nie wart, kochaj mnie", wydają się dla publiczności rozkazem.

Nic więc dziwnego, że po jej koncertach przed garderobą ustawiają się tłumy wielbicieli. Przychodzą nie tylko po autografy, ale także by podziękować za chwile wzruszeń.

Temperament

Choć jest uważana za pierwszą damę polskiej operetki, nie ma cech primadonny. Nie kaprysi, nie spóźnia się na próby, nie traktuje scenicznych partnerów z wyższością godną gwiazdy. Jest skromna, pracowita, punktualna, zawsze otwarta na uwagi reżysera. Może właśnie dlatego powiało grozą na jednej z prób w Gliwickim Teatrze Muzycznym, gdy po sukcesie w "Hello, Dolly!" Grażyna Brodzińska, przygotowująca się wówczas do roli teatralnej gwiazdy w musicalu "42nd Street", zrobiła karczemną awanturę. Krzyczała, że wszyscy są nieprzygotowani, nie nauczyli się nawet tekstu i w takich warunkach nie będzie pracować.

"Wychodzę" - mówiła - "A jak będziecie gotowi, możecie po mnie posłać". - Cisza była wówczas ogromna. Wszyscy myśleli, że zwariowałam. Patrzyli na mnie z przerażeniem. A ja tą awanturą chciałam sprawdzić, czy umiem zagrać rozkapryszoną gwiazdę. Byłam, jak się okazało, przekonująca - mówi Grażyna Brodzińska.

Scena fascynuje ją od zawsze, gdyż uwielbia wcielać się w nowe postaci, ciągle się zmieniać. Bo przecież w aktorstwie, także muzycznym, ważne, aby nie być na scenie jedynie sobą. Dlatego tak dumna jest z kreacji Adeli w "Zemście nietoperza" Straussa. Brała udział w sześciu inscenizacjach tej słynnej operetki, w Polsce i za granicą, i za każdym razem stworzyła inną Adelę.

- Nie ma nic gorszego niż rutyna - mówi.

Adela z "Zemsty nietoperza", sprytna pokojówka, która w sukni swojej pani idzie na bal, by tam udawać, że jest aktorką, to jej ulubiona postać. - To bardzo ważna dla mnie rola. Wymaga znakomitego śpiewania, dobrego aktorstwa oraz sporych umiejętności tanecznych.

Wiele razy Grażyna Brodzińska wcielała się także w postać Elizy z "My Fair Lady". - Marzyłam o zagraniu tej postaci. To wspaniały materiał dla aktorki: na oczach widzów prosta kwiaciarka przeistacza się w wielką damę. Jest co grać - mówi artystka.

Opera jako gatunek nie urzekła jej do końca. - Mój temperament nie pozwala mi na statyczne odśpiewywanie partii. Muszę ruszać się i tańczyć. Zresztą współczesne inscenizacje operowe coraz częściej zbliżają się do tego ideału. Uwielbiam operetkę oraz klasyczny musical - stwierdza.

Miesiąc temu w gliwickim teatrze publiczność doceniła jej pasję i urządziła artystce owację. W ostatniej scenie musicalu "42nd Street", gdy na tle całego zespołu Wyszła na scenę i stepowała, widzowie wstali, bijąc brawo. - Taka reakcja jest dla mnie największą nagrodą. Wtedy czuję, że warto było tak ciężko pracować - mówi.

Skazana na scenę

O tym, że będzie występowała na scenie, wiedziała niemal od urodzenia. Mama, Irena Brodzińska, była początkowo tancerką, która tańczyła z Grucą i Szymańskim, później doskonałą śpiewaczką, aktorką sceny operetkowej, gwiazdą szczecińskiego teatru. Tata, Edmund Wayda, śpiewak-tenor, reżyser, stał się znany dzięki założeniu i doskonałemu prowadzeniu teatrów muzycznych w Lublinie i Szczecinie, gdzie w końcu cała rodzina osiadła na stałe.

Urodziła się w Krakowie, w Bronowicach, ale już jako kilkuletnia dziewczynka ruszyła z rodzicami w artystyczną podróż po polskich miastach. Od najmłodszych lat wiele czasu spędzała w teatrach, zasypiając podczas prób w fotelach na widowni lub siedząc w kulisach podczas spektakli. Nasiąkała atmosferą operetki. Zastanawiała się początkowo nad zawodem dziennikarki, aktorki, potem tancerki, ale chęć śpiewania ciągle wracała. Zwłaszcza że życzeniem jej matki było, aby córka kontynuowała artystyczną działalność.

- Tata był jednak temu przeciwny. Pamiętam, że gdy brakowało mu jednego dziecka w obsadzie "Barona cygańskiego" Straussa, nie chciał mnie wziąć do przedstawienia, choć idealnie nadawałam się do rólki małej Cyganki. Dopiero mama wpłynęła na zmianę jego decyzji - wspomina.

Złożyła papiery do szkoły teatralnej w Warszawie, ale nie zdecydowała się tam zdawać. Za namową rodziców trafiła do Studia Wokalno-Aktorskiego Danuty Baduszkowej w Gdyni. Przez cztery lata uczyła się trudnego zawodu aktorki teatru muzycznego. - To były trzy szkoły w jednej: muzyczna, teatralna i baletowa. Miałam przeróżne zajęcia, nawet judo, szermierkę, pantomimę i step. Dzięki tej szkole jestem dziś tak wszechstronna - podkreśla.

Śpiewu uczyła ją prof. Zofia Janukowicz-Pobłocka, matka Ewy Pobłockiej, pianistki, laureatki Konkursu Chopinowskiego. Pod skrzydłami pani profesor i przy akompaniamencie małej Ewy poznawała świat arii i pieśni. Jednocześnie wieczorami grała na scenie w teatrze w Gdyni.

Miała 19 lat, gdy po raz pierwszy wystąpiła w poważnej roli księżniczki Mi w "Krainie uśmiechu". To jedyna operetka, która nie ma szczęśliwego finału, a ostatni duet księżniczki i jej brata Su Czonga, którzy zostają w Chinach opuszczeni przez ukochanych, tak ją wzruszył w trakcie występu, że płakała. - Byłam młoda, niedoświadczona. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ujawnianie emocji na scenie jest bardzo niebezpieczne. Łamał mi się głos. Jednak mimo to udało mi się doprowadzić do łez publiczność. To był dla mnie spory sukces - mówi.

Drugi raz zapomniała się na scenie, występując w musicalu "Dwoje na huśtawce" w Operetce Warszawskiej. Gdy przyszło jej na koniec zaśpiewać song po odejściu ukochanego, znowu łamał jej się głos. Walczyła ze łzami, z trudem dośpiewała do końca i przyrzekła sobie, że nigdy już nie podda się wzruszeniu na scenie, bo to zbyt niebezpieczny stan dla artysty.

Mama

Największym jej marzeniem był wspólny występ z mamą. Udało się. W latach 70. na scenie Operetki Szczecińskiej zagrały razem w musicalu "Machiavelli" Jerzego Wasowskiego z librettem Jeremiego Przybory. Wcieliły się w role matki i córki. Spektakle cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Do teatru przychodziły tłumy, które chciały zobaczyć w akcji obie panie Brodzińskie.

- Śpiewałyśmy duet, w któiym powinnyśmy być na siebie wściekłe. Było tam jednak miejsce, które doprowadzało nas do śmiechu. A że obie jesteśmy śmieszkami, musiałyśmy odwracać się do siebie tyłem, aby się nie widzieć i w spokoju dośpiewać do końca - wspomina. - Robiłyśmy tak na każdym przedstawieniu. Kiedy widziałam w mamy oczach iskierki uśmiechu, natychmiast robiłam w tył zwrot.

Mama Grażyny Brodzińskiej starała się być jej najsurowszym krytykiem. Kiedy przychodziła po koncertach czy spektaklach córki, mówiła: "Patrzę na ciebie nie jako matka, tylko jak obcy człowiek. Bo chcę ci obiektywnie powiedzieć, co powinnaś jeszcze poprawić. Ale do tej pory nic nie znalazłam".

- Te słowa mamy są dla mnie zawsze największym komplementem. Ona przecież była wspaniałą aktorką i śpiewaczką. Robiła z publicznością, co chciała. Ona wie najwięcej o pułapkach tego zawodu - mówi pani Grażyna.

Irena Brodzińska nauczyła córkę nie tylko zachowania na scenie, ale także dbałości o głos. - Na wszelki wypadek nie pijam zimnych napoi, nie rozmawiam na mrozie. Chodzę zawsze w czapce i w szaliku. Jestem dość odporna, ale jak ktoś na mnie kicha, to i mnie przeziębienie dopadnie - śmieje się.

Pokój na suknie

Nie wie, ile ma sukni. Podejrzewa, że kilkadziesiąt, ale nie liczy, bo boi się, że może to przynieść pecha. W jej mieszkaniu suknie są niemal wszędzie, w olbrzymich szafach w przedpokoju, w garażu, a ostatnio w nowej garderobie. - Udało nam się do naszego mieszkania dokupić jeszcze jedno pomieszczenie. Przebiliśmy się i tam urządziłam garderobę.

Sukni ciągle przybywa, a mąż, Damian Damięcki, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie, nie pozwala jej sprzedawać starych. Wbrew pozorom kreacja na koncert jest bardzo ważna. Podczas jednego wieczoru Grażyna Brodzińska przebiera się przynajmniej trzy, a zazwyczaj cztery razy. Inna będzie suknia do spokojnej arii, inna do czardasza, a jeszcze inna do tanga. Do tego ostatniego utworu pasują barwne falbany i duże rozcięcie w sukni, przez które widać nogi artystki.

- "Pokazuj nóżki, pokazuj, póki możesz". Tak mawia do mnie Damian. A więc pokazuję, gdy jest ku temu okazja - mówi.

Choć nie zapisuje w kalendarzu koncertów i nie liczy swoich występów, skrzętnie notuje miejscowości i suknie, w jakich wystąpiła. A wszystko dlatego, że gdy przyjedzie następnym razem, musi być inaczej ubrana na scenie.

- Nie mogę zawieść mojej publiczności. Zwłaszcza pań - tłumaczy.

Suknie są wyjątkowo trudne do przewożenia. Jednak w specjalnych ogromnych workach zapinanych na zamek, uszytych przez Damiana, spakowane po dwie, trzy dają się bezpiecznie przewozić. Najtrudniej jest w samolocie, bo zajmują wiele miejsca.

- Wracałam kiedyś z USA polskim samolotem. Obsługa mnie już znała, dlatego stewardesy, kiedy zorientowały się, że są trzy wolne miejsca, ułożyły tam worek z sukniami, przypięły go delikatnie pasami. Wszyscy by o tym zapomnieli, gdyby nie mężczyzna, który zrobił awanturę, dlaczego... nieboszczyk podróżuje razem z żywymi. Trzeba było otwierać worek i pokazywać kolorowe tiule i falbany - wspomina.

Największym sentymentem Grażyna Brodzińska darzy pierwszą suknię, czarną, jeszcze ze starych czasów, tę z okładki płyty "Jestem zakochana". Zaprojektowana przez Dorotę Kwiecińską, uszyta przez Marię Latoszewską z Teatru Wielkiego w Warszawie, wymagała wyjątkowo dużo zachodu, gdyż w Polsce nie było jeszcze odpowiednich materiałów. Dlatego gipiura została przywieziona z Paryża, a tiul i szyfon trzeba było kupić w Niemczech.

Kilka sukien zaprojektowała Dorota Kwiecińską, ale większość w garderobie Grażyny Brodzińskiej stanowią pojedyncze egzemplarze szyte i projektowane przez francuską firmę Cymbeline.

- Używam wszystkich sukni, od najstarszych po najnowsze. Należę do tych szczęśliwców, którym nie zmienia się figura. Nie dbam specjalnie o linię. Jadam kolacje nawet w nocy, po koncercie, ale nigdy się nie objadam - dodaje.

Mąż na ratunek

- Damian jest moim pogotowiem ratunkowym. Zawsze mogę na niego liczyć. Między nami nie ma artystycznej rywalizacji - podkreśla. - Jest moim przyjacielem i doradcą. Kiedy trzeba, to nawet szyje suknie, robi biżuterię, gdy nie mogę znaleźć odpowiedniej, przerabia teksty piosenek lub pisze nowe, co bardzo dobrze mu wychodzi. Kiedyś zmusiłam go do nauczenia się duetu "Trudno, jak człowiek zakochany..." i wspólnego wykonania w programie telewizyjnym. Śpiewamy to teraz czasem razem na koncertach.

Grażyna Brodzińska nie marzy o największych scenach, na przykład w Nowym Jorku, bo zdaje sobie sprawę, że nie ma odpowiedniego charakteru, aby się tam dostać. - Trzeba być silnym, przedsiębiorczym, przebojowym, nie bać się walki. Ja tak nie potrafię. Jestem łagodna. Nie mam nawet agenta, a rozmowy finansowe, choć stanowią nieodłączną część mojego zawodu, wykańczają mnie - mówi.

Bardzo cieszy ją natomiast śpiewanie w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Pojawi się na tej scenie już w środę, 11 stycznia, na koncercie charytatywnym, wykonując najpiękniejsze arie z najbardziej znanych operetek.

Lubi zaskakiwać, dlatego też ciągle poszukuje mniej ośpiewanego repertuaru. A jeżeli ktoś twierdzi, że operetka jest przeżytkiem, głośno protestuje. Przecież ciekawie wyreżyserowana zawsze przyciąga tłumy. Bo publiczność chce zobaczyć artystów w pięknych kostiumach, a śpiewaczki w brylantach. Dla wielu pójście na operetkę jest wejściem w świat bajki, w której zawsze wszystko jest piękne i dobrze się kończy.

Osiągnęła już na scenie wszystko, czego może oczekiwać artysta - zagrała najsłynniejsze postaci, w jakie mogła się wcielić oraz zyskała uwielbienie publiczności - ale nie uważa się za artystkę spełnioną. - Me dotarłam jeszcze na szczyt, lecz tylko dlatego, że chcę mieć ciągle coś przed sobą - mówi Grażyna Brodzińska. - Mam poczucie, że drzemie we mnie wiele energii i że mogę osiągnąć jeszcze więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji